polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
JANKA NABAY AND THE BUBU GANG En Yay Sah

JANKA NABAY AND THE BUBU GANG
En Yay Sah

Od dosyć długiego czasu miałem kłopot z płytami wydawanymi przez Luaka Bop, którą kiedyś uważałem za moją ulubioną wytwórnię. A dlaczego? Opowiem historyjkę: Oficyna założona przez samego Davida Byrne’a przez długi okres działalności w pionierski sposób starała się wprowadzić światowe style do ogólnego obiegu, coś co się nam obecnie wydaje chlebem powszednim, czyli nonstop wydawane wznowienia vintage nagrań afrykańskiego funku, psychodelii, latynoskich klasyków, tych wszystkich cumbii, sals i bossanów, japońskiego rokendrola i wszystkiego co pozaeuropejskie i mniej lub bardziej „rare“ i klasyczne - oni robili to na ogólnoświatowym rynku być może zupełnie pierwsi. Wiele płyt przez Luaka Bop wydawanych stało się klasycznymi przykładami bardzo dobrej, tematycznej kompilacji, a pierwszy album, czyli słynny brazylijski składak „Beleza Tropical“ jest najlepszą tego typu płytą w historii w ogóle i nie jest to tylko moje prywatne zdanie. Liczy się intencja, moment, czas. Dzięki Luaka Bop wielu artystów, kiedyś znanych tylko w swoich krajach stało się ogólnoświatowymi gwiazdami, żeby wspomnieć tylko Caetano Veloso, Toma Ze czy Susanę Baca. Na pewno miały tutaj wielki wpływ gust i wiedza muzyczna wujka Davida, jego postawa jako obywatela świata, nieustannego badacza i krzewiciela różnych możliwych pomysłów na kulturę istniejących na naszym globie.

Ale potem Byrne musiał zająć się mocniej innymi sprawami, podobno na jakiś czas w ogóle nie zajmował się wydawnictwem, czy też je po prostu sprzedał udziałowcom, żeby pójść w inną stronę. I impet wytwórni wyraźnie spadł. Zaczęli wydawać miejscową nowojorską czy brooklyńską indie-młodzież, a jak się już zdarzył jakiś Brazylijczyk, to słynący z depresji. Zrobiło się dziwnie. Zagubiły się niezwykle mocne kompilacje, firma przestała być tym, co zrobiło z niej przedsięwzięcie modelowe. Lecz po latach zaczęło się coś znowu dziać, pierwszym dobrym od długiego czasu ruchem była zupełnie nowa płyta i box wznowieniowy Toma Ze, człowieka, bez którego nie powstałby tak ważny prąd artystyczny, jakim była tropicalia. To dało nadzieję na kolejne ciekawe zestawy. Z okołopiczforkowych tworów póki co nie zrezygnowano (Delicate Steven? omajgad!), ale nareszcie wyszła płyta, która swoją wizją dorównuje tym z „klasycznego“, złotego okresu działalności Luaka Bop. Na dodatek nie jest składanką.

Janka Nabay jest muzykiem, wokalistą o gwiazdorskiej sławie w rodzimym Sierra Leone, jednym z głównych twórców związanych z bubu music, wywodzącym się z głębokiej tradycji stylem wykorzystującym zestawy specjalnych bambusowych fletów. Może nam się to wydawać abstrakcyjne, ale podobno tam jest to muzyka zapełniająca publicznością stadiony (i nawet jeśli te stadiony mają dużo mniejsze niż tu, to to jest coś). Kilka lat temu z powodu domowej wojny w ojczystym kraju wyemigrował do USA i zamieszkał tam na stałe. Zmieniła się też jego muzyka, zaprosił do współpracy miejscowych twórców, legenda głosi, że w jego zespole pojawiają się nawet członkowie Gang Gang Dance, więc to jakieś wyobrażenie o możliwościach daje.

I niedawno wyszła w końcu pierwsza szeroko promowana płyta, która w dość szybki sposób może pozwolić Jance (chyba możemy tak jego imię odmieniać) stanąć w jednym szeregu obok Konono#1, Staff Benda Bilili czy Shangaan Electro. Energetyczny i przebojowy, taneczny potencjał są tutaj niebywałe. Aranżacje kosmiczne, ale przystępne dla europejskiego ucha, bez zatracania źródeł i tradycji. Rytmika niebywała, polirytmie skrzą się jak w kalejdoskopie, a wszystko okraszone wspaniałą, ale nie bombastyczną produkcją, gdzie elektronika działa w niezwykle organiczny sposób, brzmieniowo wymieniając się z akustycznymi perkusjonaliami, klawisze czasem brzmią analogowo i oldskulowo, a czasem maja bardzo wykręcone, współczesne brzmienie. Tempo jest szybkie i bardzo szybkie, nie ponad 180 jak w shangaan, ale czasem może się do tegoż zbliżać. Muzyka, która ma szansę spodobać się badaczom afrykańskiego tematu, ale również na przykład fanom Animal Collective, Vampire Weekend a nawet The Drums, a już na pewno wielbicielom wspomnianego wyżej Gang Gang Dance. Janka śpiewa w ojczystym języku, z pełnym zaangażowaniem, a taki flow i funk w głosie zdarzają się rzadko i dzieje się to w niewymuszony sposób, na pełnym luzie, z uśmiechem.

Wyobrażam sobie, że na koncertach Janka i jego Gang dają z siebie wszystko, bo normalni ludzie nie robią tak przyjemnie frenetycznej muzyki, nagrania na płycie zwiastują, że na żywo mogą być rozwinięte do kilkunastominutowych, transowych wersji. Życzę sobie i Państwu, żebyśmy w przyszłym roku mogli ich zobaczyć na jakimś ładnym, naszym, polskim, letnim festiwalu. Lobbować czas zacząć!

[Wojciech Kucharczyk]