Pierwszy koncert Mostly Other People Do The Killing w Polsce odbył się na WSJD 2010 i wywołał spore zaskoczenie czy wręcz konsternację wśród publiczności. Na ich pierwszy występ klubowy w Warszawie stawiła się publiczność mniej więcej świadoma, czego się spodziewać, co nie znaczy, że nowojorski kwartet w akcji nie wywołał zdumienia. Przeciwnie, zadziwiała sama intensywność ich występu, gęstość kolażu utworów i tematów. Kolażu, który mógłby być remiksem, gdyby nie prozaiczny fakt, że był grany akustycznie. Już obłędne otwarcie połączeniem groove'u kontrabasu Moppy Elliotta i kontrolowanego chaosu perkusji Kevina Shea było wyrazistą zapowiedzią późniejszego rollercoastera. Co ciekawe, dwa lata temu zaczęli dokładnie od tego samego utworu. Poźniej usłyszeliśmy żonglerkę utworami z ostatnich dwóch płyt, zapowiadanej na styczeń nowej i tysiącem innych rzeczy, których pewnie sami muzycy wymienić by nie potrafili.
Muzyka MOPTDK jest poskładana z prostych, wyraźnych klocków, które kwartet potrafi w obłędnym tempie selekcjonować i łączyć w nowe zestawienia, zarazem zachowując rozległą przestrzeń dla improwizacji wszelakiej. Kreskówkowe tempo i połączenie tego co szorstkie, z tym co delikatne, zwłaszcza na żywo przypomina mi Fantomas Mike'a Pattona. Wspomnianą szorstkość wnosił głównie trębacz Peter Evans, muzyk genialny, który chwytliwe melodie potrafi kontrapunktować eksploracją możliwości instrumentu, efektami dźwiękowymi uzyskiwanymi bez żadnych efektów, tylko przez odpowiednie wykorzystanie mikrofonu. Saksofonista Jon Irabagon jest w tym towarzystwie niby najbardziej ułożonym zawodnikiem, ale kreację i dekonstrukcję łączy wyśmienicie. MOPDTK na żywo uświadomili też wyrażnie, że choć to muzyka pełna humoru (czasem obłędnego, czasem nieco sztubackiego, gdy Shea nadużywa sampli), to zarazem wymagająca pełnego skupienia i śledzenia przestrzeni, której wektory ulegają nieustannej zmianie. Świetny koncert zespołu, którego z żadnym innym już pomylić nie sposób.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]