polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
EL_TXEF_A Slow Dancing In A Burning Room

EL_TXEF_A
Slow Dancing In A Burning Room

Tytuł przywołuje jakieś lynchowskie obrazy, więc powinno być dobrze. Ale to trochę tak, jak z Daną Del Rey - za dużo tutaj elementu „na niby“. Ta płyta nie ma odpowiedniej siły, żeby swój tytuł unieść. No chyba, że to ma być jakieś poetyckie odwołanie, w inna stronę idące, trochę jak hasło „dzięcielina pała!“ skierowane do amazońskich Indian.

Przy pierwszym słuchaniu ten album odrzucił mnie kompletnie, totalnie, pomyślałem - czy ktoś tu sobie robi jaja i najntisowym klaberskim pseudo-soulem chce nas zwodzić na niejasne pokuszenie? Ale przez wspomniany rispekt dla ludzi pracy dałem płycie szansę i okazało się, że być może to nawet całkiem zabawna produkcja z intrygującymi momentami.
 
Pierwsze do czego od razu ucho się przybliża, to obniżone sztucznie wokale, tak jakby śpiewający zdawał sobie sprawę, że w normalnym rejestrze jego wokal szczególnie atrakcyjny nie jest i wykonał taki elektroniczny lifting. I korzystnie to wypada tak w ogóle.
Obniżone wokale jako takie kojarzą się zazwyczaj albo z satanistycznymi soundtrackami, gdzie pan ciemności przemawia do zgromadzonych poprzez pitch-shifter na zupełnym minusie, albo ze zwolnieniem gotowego nagrania, przytrzymywaniem taśmy. Płyta, o której tutaj piszę raczej nie nadaje się do krwawych rytuałów, więc może więcej nam powiedzieć kwestia tempa. I to jest ciekawa teza - muzyka w normalnym densowym tempie, maksymalnie gdzieś pomiędzy 110 a 140 bpm ale z obniżonymi, zwolnionymi brzmieniowo wokalami, w dużej dawce może powodować ciekawe ciśnienie, tak jakbyśmy patrzyli na tarczę zegara, ale nie takiego normalnego, bo z dwoma kompletami wskazówek - aktualnej godziny nie odczytamy dzięki temu zbyt łatwo, ale sama idea podwójnego czasu jest przecież pociągająca, prawie rewolucyjna. Albo można popatrzeć też tak - podkłady i bity są w Miami, gdzie jest dopiero szósta póżnym popołudniem, a śpiewak o północy siedzi gdzieś w stepowej Polsce, czyli tu i teraz. Więc cóż ten wokalista musi wykonać, żeby nadążyć i się dopasować? Zwolnienie wydaje się pierwszym pomysłem, którego spróbujemy.

Są na albumie momenty niezbyt zaskakujące i nie skłaniające do żadnych szalonych teorii - houseowe piano i zapętlony wokal wyjący „feel me yeah“. To już nie jest coś, co może do jakiegokolwiek myślowego wysiłku skłonić kogokolwiek, chyba że możemy jako taki określić sygnał wysłany z odpowiedniej szarej komórki do palca wskazującego - „natychmiast naciśnij klawisz skip“.
Rozczulające są też smyczki, które się czasem pojawiają, w połączeniu z elektronicznym bitem mogą tworzyć ciekawe konstrukcje, dodatkowo dodając szlachetności, ale okraszone kolejnym wokalnym klejnotem „yehehe, ohoho“ stają się co najwyżej nieczytelną intencją i produkcyjnym esemfloresem.

I tak w zasadzie do końca - ciekawy punkt zaczepienia, szansa na nową teorię, ale za moment sygnał do mózgu - „przełącz“. Trochę to schizofreniczne, tak jakby autor chciał być jednocześnie sprzedawalny do upadających telewizji muzycznych, żeby kiedyś z Guettą przybijać piątkę co wieczór rozlewając na dęsflor kolorowego drinka za kolorowym drinkiem, ale jednocześnie chciał robić awangardę i mieć recenzję w The Wire (bo o popupie pewnie jeszcze nie słyszał).

Aitor Etxebarria, bo tak się naprawdę nazywa autor płyty pracy się nie boi, to świetnie, więc ja skromnym gestem proponuję popracować jeszcze trochę. Dać sobie bana na imprezy i się zdecydować, w którą stronę lepiej pójść. Potencjał jest, więc nie wypada go zmarnować. Dwa zegarki na rękę i na kolejną szychtę. Opłaci się, nawet jeśli staż będzie się niemiłosiernie dłużył.

[Wojciech Kucharczyk]