Mouse On Mars od jakiegoś, całkiem dłuższego czasu było zespołem straconym, takim, który już swoich klasycznych nagrań nie przeskoczy, daje radę na koncertach, ale nagraniowo nie potrafi się wyrwać z przeszłości.
A tutaj zaskoczenie - po długiej przerwie duet wydaje nagle płytę, w labelu Modeselektora, Monkeytown, a nie jak zawsze do tej pory było w Sonig. Połowa płyty zupełnie genialna, dbałością o szczegół przeskakująca większość współczesnych elektronicznych produkcji, a połowa w zasadzie zupełnie słaba, jak średnio udane auttejki z płyt z początku lat 00. I co z tym mam zrobić?
Na pewno będą tacy, którzy się ze mną nie zgodzą, ale ja wolałbym, gdyby to nie był album tylko epka z 6 utworami, tymi odkrywczymi. Więc dla dobra sprawy zapominam o tych fragmentach, które są zanużone w dość denerwującej przeszłości i napiszę o tych błyskotliwych.
Proszę zwrócić uwagę na tytuły, w te klocki MOM zawsze byli dobrzy, ich zainteresowanie filozofią i historią (świata i sztuki) wychodzi od razu. Tutaj nigdy nie zaniżyli poziomu.
Dla mnie płyta zaczyna się od numeru 2 „Chordblocker, Cinnamon Toasted“, który jest połączeniem nowoczesnego hiphopu, footworka i elektronicznej exotiki, z zastanawiającym, powtarzanym w kółko czarnym głosem „facebook is cockrocker“. Potem od razu wskakuje „Metrotopy“ z betonowymi pingpongami zamiast werbla i znowu footworkowym niby-rapowaniem, przeplatanymi czymś nienazwanym, a lokującym się pomiędzy przeżartym fusion a zardzewiałym funkiem.
Dalej jest „Wienuss“ (wiedeński orzech i Wenus?!) z doskonale, po prostu idealnie ustawionym werblem, funkujący, interaktywny, z drobinami i mikrosamplami głosu, post-acidowym głębokim basem. Ma też bardzo dobre taneczne tempo, groove wysoce wydajny. I jako kawałek #5 pojawia się najlepszy na płycie „They Know Your Name“, który zawiera w sobie elementy chyba dokładnie ze wszystkiego dobrego co w elektronicznej muzyce obecnie się dzieje - od zabawnego post-dubstepowego wiercącego basu po kwaśne minifunki, krople moombahtona, wypasione rdzo-houseowe hihaty i znowu kojarzące się z footwork albo juke wokale (ale również ze starym Yello - „Viscious Games“ (!!!) a także ze starym MOM circa „Niun Niggung“). Najważniejszym elementem w tym kawałku jest coś co działa jako drugi wokal - to coś pomiędzy gwizdem a scratchem o charakterystyce głosu ludzkiego, ale nim nie będącym. Ruszające się we wszystkie strony, pięknie rozłożone w stereofonii robi realne 3D bez dodatkowych głośników surround.
Na jakiś moment robi się żwawiej w „Polaroyced“, który jest elektroniczną współczesną wersją czegoś co umieściłbym pomiędzy p-funkiem a środkowym Steviem Wonderem, oczywiście przetrawionym przez piramidę midi-sprzętu.
„Bruised to Impwimper“ jest w zasadzie skitem, ale tutaj przetworzenie i wykorzystanie robotycznego głosu jest naprawdę niesamowite i szkoda, że nie dołożyli jakiegoś konkretnego bitu, bo ostentacyjnie zmarnowali drzemiące tutaj poważne i odkrywcze możliwości.
Ponownie zupełnie dobrze robi się w przedostatnim utworze, ładnie zatytułowanym „Baku Hipster“, z nie mam pojęcia w jakim języku śpiewanym tekstem, może to miks rosyjskiego, tureckiego i bo ja wiem, czegoś ze Sri Lanki? A może to jakiś slang z Baku?
Płytę kończy „Seaqz“, który jest mocnym zakwaszonym techno napier********. I to jest świetna końcówka. To jest bardzo dobra końcówka, wujku.
Cieszę się, że MOM wrócili. Ale może jakby poczekali jeszcze chwilę, to dali by nam płytę zupełnie bez jakichkolwiek braków, tak jak to im się kiedyś notorycznie zdarzało. A może to tylko taka zmyłka i precyzyjnie obmyślona parastrofa? Ahoj. Czekam. Zdrowia życzę.
[Wojciech Kucharczyk]