polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Shangaan Shake Shangaan Shake

Shangaan Shake
Shangaan Shake

Zacznijmy od plusów - Afryka w muzyce rządzi od zawsze. Przecież ludzkość się stamtąd wzięła, więc nie może być inaczej. Potem w trakcie dziejów co chwilę powiew z Czarnego Lądu przynosił odświeżenie, a największa rewolucja przyszła z bluesem, po nim z rock’n’rollem, generalnie z tą szczególną rytmiką która zaczęła napędzać świat kilkadziesiąt lat temu. Powstał pop. Szeroko pojęty bez afrykańskich korzeni nie istnieje, choć w swoim najbardziej mainstreamowym wydaniu dzieli się równo ze schedą po salonowej klasyce, europejskim folku i amerykańskim country, najkrócej mówiąc.

Ale ja nie o tym - bez podstawowego kanonu perkusyjnego stopa - hihat - werbel nie istniałoby nic, co znamy, a to przyszło z Afryki, jeszcze krócej mówiąc. Jednak nie pamięta się o tym, albo przypomina najczęściej jedynie w lekko kolonialnym obrazie świata. Afryka jest zepchnięta w trzeci rejon, podobnie z jej ultrabogatą muzyką - zwykły zjadacz chleba ostatnimi czasy może kojarzyć „afrykańską muzykę“ z jakimiś dramatycznymi pieśniami na piłkarskie światowe mistrzostwa i nic więcej. Więc każdą próbę przybliżenia muzyki z sedna jej istnienia przyjmuję jako objawienie, nawet jeśli artystyczny efekt mnie nie zadowala. Oczywiście, jest coraz lepiej, ale tylko wśród badaczy, koneserów i zapaleńców. Jednak ciągle brakuje mi szerszego zrozumienia o co w tym w ogóle chodzi, bo nie przecież tylko o zabawę i tak zwaną międzykulturową wymianę. A w naszym kraju te tematy już w ogóle są jakąś mroczną niszą.

Plusem Shangaan Shake jest właśnie taka próba - jak pokazać, że afrykańskie wątki są bazą dla dokładnie całej tanecznej rewolucji ostatnich x lat, podobnie jak dla większości ważnych stylistyk wcześniej. Za źródło wybrano coś nawet w kontekście dżilionów afrykańskich stylów unikalnego - shangaan electro, absolutne objawienie ostatnich lat. Coś co jest wstrząsająco nieprzewidywalne i jak tylko się da dalekie od europejskiej mentalności, w każdym sensie - od tempa i brzmień po stroje i trans.

Ale od razu pojawia się problem - czy ta płyta w efekcie nie wypadła niestety jako próba skolonizowania tego atomowego zjawiska? Czy tak naprawdę przypadkiem nie oddala słuchacza od tego, co tutaj powinno pozostać najważniejsze? Czy tłumaczeniem języka shangaanowego na nasze robi dobrze, czy źle? Ja ciągle nie potrafę tych pytań rozgryźć.

Bardzo kumaci państwo z Honest Jon’s, najbardziej intrygującej mnie od kilku lat wytwórni, wybrali kwiat młodych i nieco starszych, głównie stricte taneczno-elektronicznych producentów, żeby zabawili się w tłumaczenie i interpretację shangaan. Nie wiem, czy zakładali sobie jakieś dodatkowe cele. I zestaw nazwisk jest faktycznie fascynujący dla wielbicieli różnych tanecznych aktualnych stylistyk, od post- i dub-stepu po post-jungle, footwork, lo-fi-house i nawet neo-after-industrial oraz wiele innych nóg kolorowej ośmiornicy. Każdy w swoim stylu wywiązał się wspaniale, utwory same dla siebie są świetne, to być może jeden z najlepszych takich składaków ostatniego czasu, pokazujących co się w ogóle tak naprawdę dzieje, na dodatek pokaźny, dwupłytowy.

Lecz pozostaje cały czas jedno wielkie ALE - gdzie tutaj jest jeszcze Shangaan Electro? Dlaczego ta płyta jest naprawdę dobra dopiero jak się wyrwie jej zawartość z kontekstu? Od czasu do czasu wrzucone niebywale charakterystyczne wokalne sample lub fragmenty nuklearnej marimby tylko zasmucają, jak ziarno najlepszej kawy wrzucone do sarepskiej musztardy - o co w ogóle chodzi? Czy z europejskimi muzykami może być aż tak źle? Dlaczego tempo musi być zawsze zwolnione? Bo modnie ubrana publika nie zatańczy i z klubu wyrzucą? Wszyscy ujarani nie dadzą rady? Gdzie podziała się cała zadziorność, rewolucyjność i pełnia? Według mnie niektórzy po prostu wzięli swoje zwykłe warsztatowe kawałki i dołożyli do nich parę odpowiednich sampli, żeby wpasować się w projekt, nie sądzę, żeby każdy z nich na poważnie i wystarczająco zbadał temat, a nawet jeśli tak było, to trudno to wysłyszeć. W pacze i samplery można było wrzucić inne próbki i dopasować się do odmiennego projektu równie sprawnie. Brakuje mi przede wszystkim pełnego „rispektu“ dla źródła. Jeśli pojawia się tłumaczenie, to raczej jego wynik pachnie google translatorem niż wyśmienitym zawodowcem.

Wydana dwa lata temu płyta „SHANGAAN ELECTRO - New Wave Dance Music From South Africa“ jest dla mnie niezmiennie największym muzycznym odkryciem ostatnich lat, więc trudno w moim mniemaniu znaleźć coś, co temu albumowi choć trochę dorówna. Na taką muzykę jak Shangaan Electro czekałem od wielu lat, czekałem na coś co bezpośrednio wynika z głębokiej afrykańskiej tradycji i jest we współczesnej Afryce zrobione. Czegoś co wybiega w przyszłość, korzysta z teraźniejszych narzędzi i możliwości, gdzie słychać miliony lat muzycznego transu, ale co nie jest muzykologicznym folkiem i zbyt późno złapanym, odkurzonym dokumentem. Od razu wiedziałem, że to jest to czego poszukiwałem, ale to było tak mocno wystrzelone w kosmos i tak absolutnie dalekie od znanych wcześniej rzeczy, że aż czułem, jak w trakcie pierwszych przesłuchań tasują się i lasują różne klapko-zasuwki w moim mózgu, prawie do granicy frapującego bólu. 180 BPM i maniakalne, oszalałe elektroniczne marimby muszą zrobić swoje! Lecz jak ten proces już był dokonany, wiedziałem, że jest dobrze, odwrotu nie ma i nie będzie.
A Shangaan Shake w takim kontekście ma pewne znamiona regresu, bo jak już wyżej napisałem - dlaczego i gdzie ulotniono ten unikalny rewolucyjny potencjał? Dlaczego muzycy z euro-amerykańskiego kręgu nie potrafili się wystarczająco dobrze dopasować? Dlaczego nie porzucili swoich zwykłych narzędzi? Dlaczego po prostu nie wzięli przykładu? Nie przebili baloników? Obrona własnych, długo usypywanych pozycji?

W ostatnich latach było parę podobnych prób - Konono #1 i kilkadziesiąt lat ich promiennej pracy a potem megaporażka remikserów i reinterpretatorów na congotronicsowej kompilacji „Tradi Mods vs Rockers“ jest tutaj chyba najjaskrawszym przykładem (na szczęście na koncertach z tej serii mieliśmy do czynienia z zupełnie odwrotnym efektem, ale to jakby inna sprawa). W takim wątku Shake wypada nawet całkiem nieźle, nie musimy od razu salwować się ucieczką. Może dlatego, że i źródło, i efekt są elektroniczne, zawsze to większa zbieżność i przynajmniej technicznie podobny slang.

Jak wyżej napisałem - wyrwane z kontekstu utwory są same dla siebie na ogół świetne, wyróżniłbym tutaj produkcje Demdike Stare (w stronę ścieżki dźwiękowej jakiegoś afrykańskiego horroru), Mark Ernestus (zachowuje „suchość“ i nadselektywność oryginału a nawet je zwiększa), MMM (w zasadzie jest całkiem blisko oryginału, tylko dlaczego tak dramatyczne zwolnienie tempa? dowalić tancerzom trzeba, tutaj nie może być pobłażania!), RP Boo (to w zasadzie definicja footwork i ukłon w stronę afrykańskiej duszy, jedna z celniejszych tutaj produkcji, całkiem ciekawa transpozycja), ale już na przykład Hype Williams to jakiś bezsens z obcymi regowo-soulowymi wokalami, a Ricardo Villalobos i Max Loderbauer to już w ogóle nie wiadomo co uzyskać chcieli , Burnt Friedman nie podarował sobie staroświeckich dubów, a mógł i dobrze by zrobił.
Osobną kwestią jest tutaj wersja Theo Parrisha, który pastwi się nad Mancingelani - jednocześnie są puszczone równolegle dwa światy - shangaanowy i „nasz“, głównym efektem jest dramat, który rozgrywa się pomiędzy warstwami, niewprawny słuchacz nie przebrnie przez to do końca, tym bardziej że utwór ma 12:45. Ale być może właśnie to jest całkiem ciekawa metafora tej sytuacji - czy da się TO ze sobą połączyć, czy może mimo wszystko nie? Żyjemy w tym samym czasie, równolegle, ale każdy inaczej, według innych zasad i w innym celu. My jesteśmy niestety ciągle TU, a oni TAM, i niezmiennie prawdziwa odległość jest wielka. Może to jest bardzo smutna wizja, ale jedyna tak naprawdę prawdziwa, realistyczna, pomijająca estetyzację, style i biznes? Może tak naprawdę inaczej nie da się?

Mam nadzieję, że ta płyta jest tylko początkiem dyskusji na te tematy. Wątek afrykański jest zbyt ważny, żeby łatwo przechodzić nad nim do porządku dziennego. I cieszę się, że ta kontrowersyjna płyta powstała, bo coś z tego wyniknie. Kiedyś musi.
Słuchać = myśleć. Zapraszam.

[Wojciech Kucharczyk]