polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
VCMG Ssss

VCMG
Ssss

Ahoj przygodo. Ta recenzja miała być wywiadem. Z pionierami syntezatorowego popu. I ten wywiad miałem robić ja. Propozycja taka spadła pewnego czwartkowego wieczora, jak grom z jasnego nieba. Na mnie. Ale nasza branża jest branżą skomplikowaną i tym razem efektu w postaci rozmowy z panami Martinem i Vincem niestety nie było. Ale nic straconego, może jeszcze się kiedyś uda, gdy jeszcze więcej pozytywnych zbiegów okoliczności się na siebie nałoży. W międzyczasie cieszymy się muzyką, to w tej zabawie jest ciągle jeszcze najważniejsze i najciekawsze. Na kilka pytań znalazłem odpowiedzi gdzie indziej, muzyka najpierw poznana z cyfrowej wersji promo, potem rozwinęła się w wersję winylową z piękną okładką. Chwilę to trwało, ale potrzebną wiedzę zdobyłem i traktuję całą tą historię szczególnie, bo bez Depeche Mode i Yazoo moje młodzieńcze poznawanie muzyki w tamtych czasach jest dla mnie dość trudne do wyobrażenia...

Długa to historia i bardzo nieoczekiwana kolaboracja. To w zasadzie przykład współpracy niemożliwej, a jednak wielu o niej marzyło. Czy komuś słuchającemu świadomie muzyki trzeba tłumaczyć kim jest Martin Lee Gore, albo Vince Clarke? Czy ktoś nie słyszał nigdy Depeche Mode i Yazoo?

Obydwaj wcześniej nagrali tylko jedną płytę – debiutancki album Depeche Mode „Speak & Spell“, potem ich drogi rozeszły się na wiele lat. Martin pchał DM w stronę błyszczącego mroku, a Vince po wielkim i nagłym sukcesie Yazoo nagle zrobił kolejny zwrot i założył bardzo popowe Erasure. I tak przez lata pchali swoje wózki z wielkim powodzeniem. Ale pewnego pięknego dnia Martin napisał maila do Vince’a - „może nagramy album? techno?“ i bez większych ceregieli to zrobili, informując świat o takiej niebywałej akcji dopiero gdy płyta była w zasadzie gotowa i mogła iść w świat.

I to jest dobra płyta. Nie wyważa drzwi, nie głosi rewolucji, jest solidną dawką analogowo brzmiącego motorycznego techno. Jest tak zrealizowana, że młodzież powinna posłuchać i wziąć przykład, nawet jeśli sama ma świeższe pomysły. To koncept i rzemiosło najwyższych lotów, choć siłą niewymuszonej rzeczy oldskulowe.

Ktoś zapyta - to tylko muzyka użytkowa? No dobra, ale czy ktoś ma jakieś pretensje do dobrze zaprojektowanej łyżki? Na dodatek takiej, którą można jeść metafizyczne drażetki?
Na „Ssss“ (bardzo podoba mi się ten tytuł) mamy elementy wzięte ewidentnie z tradycyjnej palety panów VC i MG, chwilami więcej jednego, kiedy indziej drugiego. Jest też funk, tak, co już się na przykład z Depeszami zupełnie nie kojarzy, minimalny, a jakże, ale smakowity (Zaat). Są też utwory, które mogłyby być mocno zaawansowanymi remiksami pierwotnych zespołów, no weźmy takie Windup Robot czy Bendy Bass, albo Flux. Ale całość, gdyby włączyć komuś nieświadomemu któż to gra, sprawia wrażenie nowego, oryginalnego zespołu mocno osadzonego w tradycji, znającego ją na wylot. I to jest dobre.

Oczywiście! To muzyka taneczna! I na pewno w sensie gwarancji jakości i specyficznej ponadstylowości jedna z najciekawszych jakie się zdarzą w tym roku. Jak wyżej - rewolucji nie spowoduje, ale też nie taki był przecież cel, ile można rewolucji w życiu zrobić. Ważne, że udało się po tak długim czasie dogadać i wykonać coś ciekawego, i mieć przy tym zabawę, dużo zabawy. I jeśli mogę dodać - o mnie pociąga szczególnie - to najbardziej humorystyczna płyta obydwu panów ze wszystkich, które wykonali (no może poza kowerami Abby u początkowego Erasure), bez zadumy, nadęcia, zadęcia i zadufania. No i te kolorowe węże na okładce, ręką malowane. Brać w ciemno, techno-glamowe.

Panowie pokazali się od innej strony, można powiedzieć bliżsi są na tej płycie życiu, zastosowali energię i utylitarność, wprowadzili abstrakcję oraz wiele elementów dźwiękowych i takich rozwiązań, na które nie ma miejsca na co dzień w ich macierzystych formacjach. Technowa „monotonia“, nerwowe zapętlenia, harmoniczne zgrzyty, nawiązania do starej awangardy. Oczywiście, lata 80-te są słyszalne, czasem daleko w tle, często zupełnie na wierzchu i o to chodziło, ale wiele tych elementów jest wprowadzonych w obecne czasy, po drodze dodatkowo przeczołgano je przez wynalazki z Detroit i Berlina, late 90-te i ente, i jeśli niektóre brzmienia mogą nam się świetnie kojarzyć z rzeczami, które znamy od wieków, to są one oszlifowane w zupełnie inny sposób, przy wykorzystaniu nowych technik. Przynosi to ciekawe efekty, a idealny master zrobiony przez Stephana Betke aka Pole, w pełni pokazuje każdy dźwięk, panuje pełna ueberselektywność, każdy element można osobno pooglądać. To chyba jedna z najlepiej brzmiących płyt w mojej kolekcji. Analogowe syntezatory na analogowym nośniku - czy może być dokładniej? Nawet jeśli część z tych dźwięków powstała na zupełnie cyfrowych urządzeniach, to liczy się duch, który rozpościera się poprzez wiele lat, różne, często odmienne muzyczne ery i epoki, ale bez popadania w zbędny tutaj eklektyzm, muzyka często balansuje na granicy surowości, ale potrafi także emanować całkiem jasnym światłem. Wiedza i energia.

[Wojciech Kucharczyk]