polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Marcin Rychlewski wywiad z autorem książki „Rewolucja Rocka: Semiotyczne wymiary elektrycznej ekstazy”

Marcin Rychlewski
wywiad z autorem książki „Rewolucja Rocka: Semiotyczne wymiary elektrycznej ekstazy”

Marcin Rychlewski jest pracownikiem Instytutu Filologii Polskiej na uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor książki Literatura i sztuka nowoczesna (2012) , współautor Kontrkultura. Co nam z tamtych lat (2005) oraz licznych publikacji m. in. w „Tekstach Drugich” i „Kulturze Popularnej”. Interesuje się kulturą rocka oraz związkami pomiędzy literaturą a sztuką nowoczesną. Jest także autorem wydanej w ubiegłym roku książki „Rewolucja Rocka: Semiotyczne wymiary elektrycznej ekstazy” rozmawiamy o semiotyce rocka, jego sile oddziaływania oraz zmianach na współczesnej scenie muzycznej. Serdecznie zapraszamy do lektury.

Pańska książka jest nowatorską próbą zrozumienia czym była muzyka rockowa , bowiem ujmuje jej rewolucyjność na płaszczyźnie semiotycznej, wyróżniając przez to triadę dźwięk-słowo-obraz. Skąd pomysł na takie stanowisko?

Rock od zawsze interesował mnie od strony estetycznej, w każdym razie dużo bardziej niż jego funkcje społeczne. Powinniśmy sobie zdać sprawę z tego, że kultura rocka to coś więcej niż muzyka, teksty piosenek, okładki, wizerunki sceniczne, a zarazem wszystkie te aspekty naraz. Uważam, że narzędzia semiotyki są najbardziej odpowiednie do opisu tych zjawisk.

Postęp technologiczny doprowadził to rozerwania zaproponowanej przez Pana koncepcji. Pojawienie się plików mp3 czy portali pokroju YouTube’a praktycznie wyeliminowało taki rodzaj percepcji narzucając odbiorcy przede wszystkim skupienie się na kodzie dźwiękowo- słownym a niekiedy jedynie dźwiękowym. Czy zatem, wspomniana triada we współczesnym rocku nie ma już prawa bytu, że to jedynie relikt po okresie progresywnym?

Postęp technologiczny rzeczywiście wiele zmienił. Doszło do wirtualizacji muzyki, oderwała się ona od nośnika, zmniejszyła się rola okładek. W porównaniu z czasami, kiedy płyta długogrająca była nośnikiem dominującym, triada dźwięk – słowo - obraz uległa rozszczepieniu i pewnemu rozproszeniu. Na przykład obraz przeniósł się do YouTube'a. Niemniej jestem zdania, że te trzy elementy nie zniknęły, tyle że obecnie istnieją w innej konfiguracji.

Moim zdaniem ukazuje się tutaj pewien paradoks technologicznego postępu a wyróżnionej przez Pana triady. Odtwarzacze przenośne pozwalają nam na słuchanie muzyki praktycznie wszędzie, co za tym idzie, percepcja wizualna wiąże się z konkretnym otoczeniem. Czy zatem możemy mówić o zachowaniu owej konfiguracji ujmując ją w taki sposób?

Bardzo uwaga. że to, o czym Pan mówi, nie jest zjawiskiem aż tak nowym. Dawniej wiązało się ono z magnetofonami samochodowymi oraz – przede wszystkim – z walkmanem, który ze względu na mobilność źródła dźwięku zmienił sposób słuchania muzyki.

Dużo uwagi poświęca Pan concept albumom, a więc formie, która moim zdaniem, została zmarginalizowana przez obecnych twórców, bo oprócz znakomitego „Hospice” The Antlers i ocierającej się o konceptualizm twórczości Tindersticks, nie pojawiają się ostatnio pozycje na miarę pierwszego krążka King Crimson. W czym upatrywałby Pan odchodzenie od tej niezwykle popularnej w latach 70 formy?

To wysoko Pan stawia poprzeczkę:-) W latach 70 i 80 powstało niewiele concept albumów na miarę „In The Court Of The Crimson King”. Niemniej, w ciągu ostatniej dekady trochę ważnych concept albumów powstało, chociażby płyty Mars Volty czy Sufjana Stevensa. Marginalizacja tej formy wynika moim zdaniem z malejącego znaczenia albumu jako takiego. Nie żyjemy już w epoce dominacji longplaya, tylko w kulturze mp3.

W książce pisze Pan : „Muzyka nigdy nie była tak eklektyczna i intertekstualna, jak ta, która powstała w ciągu ostatnich - mniej więcej – dwunastu lat” Trudno się z tą opinią nie zgodzić, jednak z drugiej strony doprowadziło to do ciągłego, dość irytującego wymyślania przez krytyków co raz to bardziej dziwnych nazw gatunków, na czele z moim ulubionymi new weird america oraz hipster black metal. Wydaję się, że to tylko fantasmagorie dziennikarzy i korporacji, aby sprzedać dany produkt co narzuca pytanie, czy istnieje jeszcze możliwość mówienia o podziale rocka na niezależnego i tzw. mainstreamowego?

Ma Pan rację, nadprodukcja etykiet jest wprost niesamowita, bo dziennikarze ciągle poszukują nowych, „rewolucyjnych” zjawisk. Myślę, że możliwość mówienia o podziale na rocka niezależnego i mainstreamowego istnieje zawsze, problem w tym, że termin „rock alternatywny”, podobnie jak „indie rock” to w tej chwili nic innego, jak chwyt reklamowy, rodzaj certyfikatu jakości. Z drugiej strony, mówienie o „rocku alternatywnym” w Polsce nie ma żadnego sensu, bo w Polsce po prostu rock jest alternatywny. Nie puszcza się go przecież w mainstreamowych mediach.

W „Rewolucji Rocka” mówi Pan o etosie rockowym, wiązanym z kontrkulturą i tendencjami awangardowymi w sztuce. Patrząc na zespoły powstające na przestrzeni ostatnich 5/10-ciu lat odnoszę wrażenie, że ów etos zaginął na rzecz praw podaży i popytu. Oczywiście, znajdziemy kilka zespołów, w których ciągle unosi się kontrkulturowy duch, jednak w mojej ocenie jego ostatnim przejawem był grunge, chociażby z osławionym bojkotem firmy Ticketmaster przez Pearl Jam. Gdzie Pan upatruje przyczyny tego upadku?

Mówi Pan „upadku”, to bardzo katastroficznie zabrzmiało. Przede wszystkim kontrkultura to dziś zjawisko historyczne. Dla dzisiejszych dwudziestolatków stanowi ono przeszłość równie odległą, jak dla mnie czasy II wojny światowej. Rock utracił impet i wywrotową siłę, dlatego że – podobnie jak wszystkie awangardy – ustatecznił się i skonwencjalizował. Dzisiaj jest całkiem kulturalną rozrywką dla klasy średniej, a nawet intelektualnych elit.

Co spowodowało, że rock uzyskał tak silną pozycję w kulturze i stał się niejako jednym z fenomenów XX wieku?

Uważam, że główna siła rocka tkwiła w samym „przekazie”, dopiero potem w wywrotowych „treściach”. Rock z niespotykaną wcześniej siłą bombardował wszystkie zmysły naraz: uszy, oczy, a nawet zmysł dotyku, bo rock'n'roll wiązał się przecież z tańcem i (pośrednio) seksem. Ta niesłychana intensywność rocka zaważyła na jego sile, skupiała jak w soczewce rewolucję, która w latach 60. odbywała się za sprawą mediów elektronicznych, głównie telewizji.

Czytając książkę, odniosłem wrażenie, że upatruje Pan początek kryzysu znaczenia, wartości rocka wraz z nadejściem lat 80. Dlaczego, skoro w tym okresie swoje pierwsze płyty wydaje R.E.M. przesiąknięty surrealistycznymi tekstami Michaela Stipe’a oraz oryginalne The Bad Seeds Nicka Cave’a?

W tamtym okresie pojawiło się jeszcze wiele innych znaczących wykonawców, a nawet łe nurty, takie jak thrash metal. A jednak lata 80. były początkiem procesu wyczerpywania się kulturotwórczego potencjału rocka. I nie chodzi tylko o to, że tamta dekada upłynęła pod znakiem dominacji syntezatorów i maszynek do wystukiwania rytmu. Pokolenie dawnych buntowników dobiegało czterdziestki, a ich propozycje stawały się w coraz większym stopniu perfekcyjnie wyprodukowaną rozrywką. Powstał wtedy nawet taki termin - „rock dla dorosłych”. A grunge, który był nota benerozpaczliwą próbą ratowania rockowej wiarygodności, jeszcze się na dobre nie narodził.

Większość krytyków wciąż wyróżnia podział na muzykę wyższą i niższą, traktując tę drugą jako gorszą. Nie ma Pan wrażenia, że dopatrywanie się artyzmu jedynie w muzyce pokroju Bacha czy Davisa jest krzywdzące dla muzyki spoza ich kręgu?

Oczywiście, że tak. Warto jednak zwrócić uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, nie wydaje mi się, żeby obecnie ktoś sytuował Beatlesów, Pink Floyd czy Radiohead w obiegu „niskim”. Wynika to ze swoistej konsekracji rocka, która dokonała się kosztem jego kontrkulturowej siły. Po drugie, sama muzyka popularna (i kultura popularna w ogóle) zawiera w sobie taki podział. Nie chcę tutaj wymieniać konkretnych nazw, bo wszyscy chyba wiemy o co chodzi i sprawa jest dość oczywista.

Co sądzi Pan o wielkich, komercyjnych festiwalach jak Heineken Open’er ? Czy nie ma Pan poczucia, że narzucają one odbiorcą pewne postrzeganie tego, co warte usłyszenia i zobaczenia, zapraszając niekiedy strasznie przereklamowane zespoły lub co gorsza przypisując im najróżniejsze etykietki, jedynie kosztem przyciągnięcia jak największych zysków? Wydaje się, że właśnie takie zabiegi przyhamowały kiedyś rozwój Kings of Leon.

Zawsze tak było. Nie ulegajmy iluzji, że kiedyś rock nie był towarem. To bzdura. Swoją siłę oddziaływania społecznego zawdzięczał między innymi dlatego, że był częścią show businessu, nawet wtedy, kiedy wszem i wobec ogłaszał, że tak nie jest.

Tutaj jednak powróciłbym znów do grunge’u, który jak dla mnie, został siłą wciągnięty do tej machiny, co warte podkreślenia, machiny, którą można winić o śmierć kilku świetnych kapel. Bardzo dobrze zostało to pokazane w filmie „Hype!”, gdzie czołowe zespoły z Seattle wręcz szydzą z pojęcia grunge, zupełnie nie utożsamiając się z nim , zarzucając mediom budowanie nowego zjawiska w celu zdobycia zysku. Bardzo wymowna jest wypowiedź Eddie’go Veddera: „Uważam, że coś takiego jak stacja muzyczna jest bardzo wpływowym medium w dzisiejszych czasach. Czasami taka stacja muzyczna uważa, że są jedyną siłą, która decyduje o tym co mamy słuchać. Uważam to za bardzo niepokojące zjawisko. I sądze, że większym niebezpieczeństwem od tego co robią, jest to, że oni uważają, że muzyka należy do nich. To jest właśnie to o czym mówi'Not For You (piosenka z płyty „Vitalogy” – MN).”

Ma Pan rację. Ale podobnie było w przypadku psychodelii lat 60 czy punk rocka następnej dekady. Wszystkie zjawiska kontrkulturowe w rock'n'rollu „oswajano” czy też „unieszkodliwiano” poprzez włączenie ich do mainstreamu i zamienienie w towar. Tak działa kapitalizm.

Ostatnio został podjęty dyskurs na temat praw autorskich i ich ochrony. Dla wielu jest to mimo wszystko jedynie lobbing korporacji fonograficznych na rzecz zwiększenia zysku, co rodzi pytanie o sens wydawania w nich płyt, skoro przykład Radiohead udowodnił, że udostępnienie plików w sieci za dowolną sumę nie musi być wcale stratne.

Zgoda, ale to jest pewien problem. Uważam, że ludzie uważający się za fanów danego zespołu powinni kupować jego płyty, a nie ściągać pliki. To kwestia lojalności. Przecież to są ludzie, którzy muszą z czegoś żyć. A jednocześnie oczekujemy, żeby te same zespoły były „alternatywne”, bezkompromisowe artystycznie, nie zgadzały się na wykorzystywanie swojej muzyki w reklamach... To niepoważne.

Pozwolę sobie nie zgodzić z Pana opinią. Płyty w Polsce są stosunkowo drogie, a zespoły tak naprawdę czerpią swoje zyski z koncertów, a firmy fonograficzne wymuszają na nich „produkowanie” nowego materiału, powiedzmy co dwa lata. To z kolei jest przyczyną pojawiania się w wielu przypadkach coraz gorszych płyt.

Dlatego powiedziałem, że jest to dość skomplikowana sprawa. Poruszyłem tylko jeden z jej aspektów. Nawiasem mówiąc, skoro dzisiejsze zespoły wydają w odstępach dwuletnich coraz słabsze płyty, świadczy to kondycji dzisiejszej muzyki. W latach 60 i 70 wydawano nowe albumy przeważnie co rok i zazwyczaj trzymano poziom.

Co, wedle Pana, dała lub wciąż daje nam muzyka rockowa? Czy jest ona jedynie czystą rozrywką, może pełni rodzaj nośnika określonych treści, potrafiących wpłynąć na zachowanie mas? A może po prostu rock ma taką samą wartość, jak dzieła plastyczne lub literackie?

Rock w swojej długiej historii był przede wszystkim rozrywką, od czasu do czasu bywał sztuką, a w pewnych okresach stawał się głosem pokoleń, a zarazem siłą wpływającą na ich zachowania. Właśnie dlatego definicja rocka nie daję się sprowadzić do jednej społecznej funkcji, na przykład języka kontestacji. Nie wiem, czy jest sens mierzyć rocka tą samą miarą, co literaturę i sztuki plastyczne. Przypominałby to zestawianie ze sobą obrazów Rembrandta i Kandinsky'ego. Nie wydaje mi się, by to był dobry pomysł.

[Mateusz Nowacki]