polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Populista presents...


Populista presents...

Populista to drugi cykl przygotowany w ostatnim czasie przez wydawnictwo Bôłt. Pierwszy tworzyła seria płyt „Polish Radio Experimental Studio”, ukazujących muzykę warszawskiego studia – sprzed lat i w aktualnych interpretacjach (Zeitkratzer oraz nagrania różnych wykonawców z koncertu 13 grudnia 2009 roku w londyńskim Cafe Oto). Na nową serię „Populista presents…” składają się trzy albumy: „Populista Presents Bernhard Schütz & Reinhold Friedl Play Robert Schumann Dichterliebe”, „Populista Presents Frédéric Blondy & DJ Lenar Play Mauricio Kagel Ludwig Van”, „Populista Presents Rinus Van Alebeek Plays Luc Ferrari Cycle Des Souvenirs”. Na tle płyt serii PRES, wyposażonych w obszerne książeczki, ten cykl jest ascetyczny. Nie przypadkiem. Kurator serii, może nie tyle populista, co raczej prezentujący populistę, Michał Libera, uzupełnia cykl notką „Populista presents Dictionary”, w której znajdują się tropy pozwalające powiązać te wydawnictwa ze sobą. Osoby śledzące wydarzenia muzyczne w Warszawie, mogą sobie jednak część historii dopowiedzieć z pamięci.

Pierwsza płyta w serii to „Dichterliebe” („Miłość poety”), czyli cykl piosenek skomponowanych w roku 1840 przez Roberta Schumanna do wierszy Heinricha Heine. Schütz i Friedl swą wersję na głos i fortepian po raz pierwszy zaprezentowali na festiwalu „The Song Is You” w listopadzie 2009, który zderzał muzykę popularną, czy raczej jej ideę, z muzyką eksperymentalną – czy raczej jej ideą. To tego konceptu Libera nawiązuje w słowniczku, przerzucając definicję noise’u autorstwa Heinricha Deisla („The maximum compression of information within a certain framework of time and space”) do sąsiadującą z nią definicją popu – dobra piosenka popowa powinna kompletnie i idealnie wypełniać czas i przestrzeń jej daną. Do piosenki popowej nie ma sensu dodawać niczego zbędnego, ale zarazem dobrą piosenkę popową od złej odróżnimy po tym, ile informacji (melodii, rytmu, uczuć, etc.) jest w niej upakowane. Braki wyczuwamy od razu. Redukcje są dopuszczalne, braki nie. Billie Jean będzie hitem zawsze.

Ale czy w ujęciu subiektywnym noise i pop nie są w ogóle pojęciami wymiennymi, związanymi z tym, jak każdy z nas definiuje hałas i pop? Czy tylko ja na koncercie Merzbowa z Balazsem Pandi na Off Club w kwietniu 2011 miałem wrażenie, że słucham rock’n’rollowych piosenek, a nie guru noise z metalowym bębniarzem? Czy publiczność tzw. noise’owych performansów nie chodzi na nie dla rozrywki, doskonale zdając sobie sprawę, jakiego rodzaju wrażenie dźwiękowe (i czasem nie tylko) zostaną jej zaserwowane? Czy tylko mnie przy konfrontacji z Lady Gagą i Bieberem bolą uszy? Czy jeśli odessać wizerunkowe i marketingowe konwencje poszczególnych nurtów, naszym kryterium nie będzie to, przy czym się dobrze bawimy, a czego nie możemy ścierpieć?

W słowniczku Reinhold Friedl wyjaśnia: „Na piosenki Schumanna i Schuberta (też miał na koncie kilka cykli – przyp. red.) można patrzeć jako na pierwszą muzykę pop, jaka powstała”. Podobno ludzie je uwielbiali. „Dichterliebe”. Tytuł mówi sam za siebie – dobrze, że wiersze są po niemiecku, bo inaczej od natężenia romantyzmu zęby by bolały (sprawdziłem kilka tekstów). Nie będę udawał, że znam wykonanie zgodne z duchem epoki, ale słuchając Schütza i Friedla nie ma wątpliwości, że ich adaptacja musi od niego znacznie odbiegać. Przeplatają się w niej przerysowany romantyzm ejtisów, przesadzona operetkowość, nutka kabaretu, monodeklamacje i wrzaski. Nie brakuje fałszów. Czy taka interpretacja jest prawdziwsza od oryginalnej wersji, która zapewne pełna była podniosłej ckliwości i werterowskiego natchnienia? Czy faktycznie o miłości ktoś śpiewa i mówi tak, jak Heine i Schumann zapisali? Czy oryginalne wykonanie z epoki nie byłoby dla współczesnych nieznośne? Czy Schütz i Friedl interpretują partyturę i tekst, czy może już nasze wyobrażenie romantyzmu? Czy to, że bardzo przyjemnie słucha się ich płyty, a otwierające płytę Im wunderschönen Monat Mai przykleja się i chodzi po głowie potwierdza, że „Dichterliebe” to najstarszy pop?

Premierowe wykonanie materiału Blondy’ego i Lenara, tworzącego drugi album cyklu, miało miejsce w marcu 2011 podczas serii muzycznej „Hyperacusis” w Zachęcie, która towarzyszyła wystawie „Historie Ucha”, a ta z kolei – Festiwalowi Beethovenowskiemu. Termin hyperacusis oznacza podwyższoną wrażliwość na dźwięki, dyskomfort lub ból występujący już przy niezbyt głośnych dźwiękach, które nie są dotkliwe dla większości ludzi. W medycynie przyjęto mówić o hyperacusis, jeśli próg dyskomfortowego słyszenia dla tonów czystych jest mniejszy niż 85-90 dB (za www.hyperacusis.net). To zauważalnie mniej decybeli niż z reguły otrzymujemy na koncertach, bliżej natężenie serwowanego w klubach, na afterparty po koncertach. Poziom znośny póki grany jest Merzbow, szczególnie dotkliwy, jeśli didżejowi przypląta się coś tak inwazyjnego jak Gaga lub Bieber. Jeśli wierzyć słowniczkowi Populisty, dla Beethovena byłby to pewnie problem drugoplanowy, słyszał głównie szum, ale czasem pewnie bolesny, gdy coś do niego docierało i stawało się za głośne. A gdzie w wykonaniach jego muzyki leży granica „przykrości”?

Blondy i Lenar zdają się bardziej zajmować tym pytaniem, niż pytaniem o interpretację Beethovena. Sięgając po „Ludwig Van” Mauricio Kagela rozważania o tej drugiej sprawie mogą już mieć za sobą. „Ludwig Van” to pierwotnie film stworzony w dwusetną rocznicę urodzin kompozytora (do obejrzenia na stronie ubu) i już polemizujący z tradycją rozumienia Beethovena i ukazujący jego muzykę w zniekształceniu. W filmie muzyka została wykonana na fortepianie, jest rozmazana, motywy z Beethovena są elementami kolażu. Następnie powstała szczególna partytura, składająca się z obrazów wnętrz, w których umieszczono strony z partyturami Beethovena, interpretator gra więc to, co uda mu się dojrzeć i/lub odczytać. Albo to, co chce dojrzeć i odczytać. Czy dostrzeże, a zwłaszcza usłyszy, mniej, czy więcej, też może być na swój sposób przypadkowe i np. zależne od ilości wypitej wcześniej kawy, jak dowodzą australijscy akademicy.

Jeśli Kagel stworzył pewną medytację o Beethovenie, słyszeniu, nie-słyszeniu, nad-słyszeniu, to Blondy i Lenar aplikują metodę kolażu do jego dzieła. Jeśli dobrze odszyfrowuję, to wykonanie partytury na fortepianie zderza się z fragmentami soundtracku, kawałkami kwartetów smyczkowych Beethovena, głosami – na początku wycinkiem z filmu Kagela, przedstawiającego debatę w programie Internationalen Frühschoppens pod tytułem „Czy Beethoven jest wykorzystywany” (w której sam Kagel nic nie mówi), potem głosami deklamującymi jakieś bzdury, jakżeby inaczej, po niemiecku.

Domykający, jak sądzę, cykl, album Rinusa van Alebeeka grającego „Cycle Des Souvenirs” Luca Ferrari traktuje słowo „play” z urwisowską wręcz przewrotnością. „Play” to przecież też „odtwarzać”, więc van Alebeek odtwarza „Cycle Des Souvenirs” w domu Ferrariego w Montreuil, a Brunhild Ferrari czyta liner-notes do tamtej płyty. Van Alebeek chodząc dookoła nagrywa wszystko na dyktafon. Czasem mam wrażenie, że mówi też coś sam. I tyle. Zapisuje na taśmie wspomnienie o graniu „cyklu wspomnień” kompozytora, który specjalizował się w muzyce na taśmę. Cyklu, w którym składniki funkcjonują w cyklach i mają się spotykać w sposób losowy, tworząc przypadkowe konstelacje i wrażenie. Przypadek, albo banalna oczywistość kończy też nagranie Alebeeka, któremu kończy się taśma w dyktafonie i zarazem CD Ferrariego dobiego końca.

„Populista presents…” to niełatwy cykl – słuchanie poszczególnych pozycji w oderwaniu od pozostałych jest może nie bez sensu, ale na pewno nie ukazuje ich sensu. Zaczynając od ckliwych, leciutkich piosenek Schumanna i Heinego kończymy na field recordingu z field recordingu – płycie prawie nie-muzycznej, do której po pierwszym przesłuchaniu nie chce się wracać, ale warto to zrobić. Jest wtedy jeszcze dziwniejsza, ale zaczyna żyć własnym życiem i wykracza poza koncert, który na pierwszy rzut oka jest banalny, który można łatwo streścić, co nastąpiło w poprzednim akapicie. Populista poświęca się nadinterpretacjom i jeśli jakieś się przydarzyły i tutaj, to widocznie niektórzy z nas nie potrafią się już bez nich obejść. Ta seria na pewno pokazuje, że są one potrzebne i inspirujące.

[Piotr Lewandowski]