Tegoroczne Nightmare Before Christmas miało aż trzech kuratorów - Battles, Caribou i Les Savy Fav - z których każdy odpowiadał za program jednego dnia. To sytuacja rzadka na festiwalach ATP, ale nie bezprecedensowa – podobnie było na dwóch majowych festiwalach w 2006 roku. Po ostatnich dwóch edycjach Nightmare, kiedy kuratorami byli My Bloody Valentine i Godspeed You! Black Emperor, to może mało spektakularny wybór, ale urok ATP polega na tym, że kurator to nie wszystko, ważne, jaki będzie miał pomysł na festiwal. Tak na marginesie, bardziej spektakularnym festiwalem tej jesieni miał być ten pod kuratelą Jeffa Mangum z Neutral Milk Hotel, jednak został przeniesiony na marzec. Ludzi było trochę mniej niż w poprzednich latach, przez co zrezygnowano z największej sceny Pavillion, umieszczonej w holu ośrodka Butlins, a każdy z kuratorów zagrał dwa koncerty swego dnia – jeden na początek, drugi na koniec. Z oczywistych względów, na festiwal spojrzymy dzień po dniu i tak też ułożone są zdjęcia w galerii.
Piątek pod kuratelą Les Savy Fav był najbardziej gitarowym dniem imprezy. Oni sami otworzyli go koncertem w małej (kilkaset osób) sali Reds, a zamknęli na Central Stage (niecałe 3 tys. osób). Od wznowienia aktywności kilka lat temu Les Savy Fav są tak naprawdę zespołem koncertowym, napędzanym charyzmą i wariactwem wokalisty Tima Harringtona – ich płyty są coraz słabsze i właściwie niepotrzebne. Na pierwszym koncercie, oprócz standardowego ruszania w publiczność i wygłupów na scenie błysnął odśpiewaniem jednego kawałka wisząc do góry na konstrukcji oświetleniowej na scenie, na wieczornym koncercie zobaczyliśmy chyba największe szoł w historii zespołu – scena wymoszczona i instrumenty zapakowane w folię aluminiową, balony, kosmiczny strój Harringtona robiły obłędne wrażenie. Jednak gdy się na chwilę od tego odwróciło wzrok, stawało się jasne, że muzycznie zespół jest na równi pochyłej, jego koncerty nie mają już tej stricte muzycznej intensywności co kiedyś. Zwłaszcza, że na drugim koncercie panowie byli już zmęczeni pełnieniem przez cały dzień obowiązków gospodarzy.
Najsilniejsze wrażenia pierwszego dnia dostarczyły więc zespoły grające na Central Stage wcześniej. Wild Flag co prawda odnoszą się wprost do doświadczeń swych wcześniejszych zespołów (Sleater-Kinney, Helium), ale iskrzy między nimi wspaniale, a piosenki świetnie oddają atuty artystek. Na żywo formuły piosenek uległy poluźnieniu, usłyszeliśmy też dwa numery spoza płyty, w tym jeden mocno punkowy (może kower?). Gitarowe zwarcia były pełne napięcia, balans między liryzmem a szorstkością fascynujący, a Janet Weiss uświadomiła dobitnie, że drugiej tak potężnie grającej perkusistki chyba nie ma. Następnie zobaczyliśmy dwa reaktywowane zespoły. Archers of Loaf zagrali pierwszy koncert w Europie po wznowieniu działalności, który wypadł doskonale. Co prawda ballady trąciły myszką (podobne wrażenie miałem w 2010 roku na Chokebore), ale mocne numery przyniosły rozmazanego, eksplozywnego indie rocka w najlepszym słowa znaczeniu. Skojarzenia z Polvo i Superchunk były oczywiste, ale przecież to zespół z tego samego miasta i pokolenia. Na przyszłorocznych festiwalach wiosenno-letnich warto zobaczyć. Kolejni na scenie Hot Snakes również nie brali zakładników, punktując zwięzłe, gęsto i rozwrzeszczane post-hard-core’owe ciosy. Można się zżymać, że fala reaktywacji porywa coraz bardziej peryferyjne statki (Hot Snakes w książeczce festiwalowej piszą, że ich zdaniem reaktywacja jest po 10 latach przerwy, a oni nie grali przez 6, niemiej jednak), ale z drugiej strony większość tych zespołów wypada na scenie kapitalnie. Muzyka może jest niedzisiejsza, ale umiejętność grania na żywo też nie przypomina nieporadności wielu młodych kapel.
Wcześniej zobaczyliśmy też Marnie Stern, której karkołomna muzyka na koncertach jest bardziej intelektualną, niż emocjonalną zabawą. Widać, że sprawia ona muzykom pewną trudność, np. jeszcze nie słyszałem, żeby przebojowy Prime, otwierający „This Is It…”, wypadł na żywo równie spektakularnie jak na płycie. Niemniej jednak, obecne trio Marnie – Vince Rogers (perkusja), Nithin Kalvakota (bas) – jest dużo lepsze niż poprzednie i brak Zacha Hill doskwiera sporadycznie. Świetnie wypadł nowojorski kolektyw The Budos Band, grający instrumentalny soul i funk z perspektywy doom rocka i metalu, ale zarazem z baterią perkusjonaliów, czego efektem jest niski, hipnotyzujący groove i atrakcyjne motywy wypełniające całe pasmo. Rozczarowali za to Holy Fuck, których muzyka ma duży potencjał koncertowy, ale niestety nie do końca wykorzystywany. Chociażby Latin America – na płycie istny wulkan energii, a na koncercie mocno zredukowany, z niewyraźnymi poszczególnymi wątkami muzycznymi, gubiącymi się w gąszczu dźwięków, przez co poszczególne punkty narracji zacierają się, a utwór brzmi dosyć płytko. Było żywiołowo, ale utwory zdecydowanie lepiej brzmią w wersji studyjnej. Per saldo, piątek był pełen dobrych koncertów, ale nie były to wrażenia, po których nie można zasnąć.
Sobota pod kuratelą Battles upłynęła pod znakiem gitar, elektroniki i repetycji. Sami kuratorzy zagrali pierwszy koncert już o 14.30, na którym byli jeszcze mocno wczorajsi. Koncert wieczorny był dużo lepszy i jego pierwsze 20 minut przyniosło najlepsze Battles, jakie widziałem w tym roku (piąty koncert, więc można oceniać). Battles odnaleźli w nowym materiale coś więcej niż niezliczone warstwy zapętleń, grali go swobodnie i żywiołowo. Mój chłodny stosunek do „Gloss Drop” raczej nie ulegnie już zmianie, ale na żywo ten materiał zaczynał żyć. Potem niestety nastąpiło kilka rozczarowań. Najpierw w postaci Atlas i Tonto – wiosną nie grali żadnych starych utworów i nawet na zachęty publiczności odpowiadali „było minęło”. Jednak potrzeba zagrania przebojów wzięła widać górę. Niestety. Atlas z wokalami zaśpiewanymi przez chór dziecięcy z utworu o dwuznacznej, związanej taneczności zamienia się w płytką piosenkę do pląsów, a Tonto z fusion jazzowymi i prog-rockowymi pasażami się po prostu rozsypało. O ile to rozczarowanie było udziałem nielicznych i publika bawiła się w najlepsze, to jednak kolejne odczuła chyba większość zebranych. Skoro tego dnia występowali Gary Numan i Matias Aguayo, to spodziewano się, że zaśpiewają oni z Battles utwory, które nagrali na płytę. Niestety, wokale do Ice Cream i My Machines poszły z laptopa jak wszystkie pozostałe. A sam Gary Numan wcześniej zagrał źle, z metalowo-gotycko-elektronicznym impetem, w którym płytko wypadły nawet stare przeboje, a obserwując go na scenie można było podejrzewać, że wspomaga się, co najmniej chwilami, playbackiem. Matias Aguayo łupał natomiast później minimale dla dość nielicznej publiczności.
Bez smutku odpuściłem więc końcówkę Battles na rzecz Bitch Magnet, którzy ledwie miesiąc wcześniej zagrali w Tokio tzw. reunion show. I znów trzeba było przyznać, że stara gwardia jest nie do zdarcia. W oryginalnym składzie Bitch Magnet nie tylko zagrali tak luźno i ciekawie brzmieniowo, że trudno było uwierzyć, że nie grali razem od +- 20 lat. Co więcej, ich muzyka wydawała się dużo młodsza, uświadamiając, jak była innowatorska pod koniec lat 1980. Był to jeden z trzech najlepszych koncertów tego dnia. Pozostałe zagrali Nisennenmondai i The Psychic Paramount. Nisennenmondai to muzyka fascynująca w swej pozornej prostocie. Regularna, grana w bazowym rockowym trio (czasem na klawisze plus sekcja), tworzy na wskroś współczesny amalgamat kraut-rocka, techno i noise rocka. Trzy nieruchome Japonki grały swe repetytywne formy z niezwykłą wrażliwością, błyskotliwością w detalach i miniaturowych zmianach, wprawiając całą salę w hipnotyczny puls. Rewelacyjny koncert. Równie dobry był apokaliptyczny występ The Psychic Paramount, którzy w oparciu o materiał z „II” stworzyli niemal nieprzerwaną soniczną masę, przytłaczającą, ale przejrzystą zarazem. Ciekawy koncert zagrał też Phil Manley aka Lifecoach, który zostawił krautrockowe motywy swej solowej płyty na rzecz półgodzinnej suity na dwunastostrunową gitarę elektryczną, ewoluującą od szklistych akordów po drony. Głośny minimalizm. Chwilę później dobry koncert w sali Crazy Horse zagrali też jego koledzy z Thrill Jockey – Thank You, a później pozytywnie zaskoczyła jedyna tego dnia niewiadoma – Dead Rider. Ten kwartet zagrał kosmate, funkujące niby-piosenki. Nie było to kompletne olśnienie, ale koncert na pewno przykuwał uwagę – chyba pierwszy raz widziałem amerykański zespół, którego nastawienie na scenie przypomina rodzimą Baabę i ich urok był podobny, choć forma inna.
Elektroniczną część dnia już o 17 otworzył duet Walls. Koncert, zapowiadany jako live act, składał się właściwie z elektroniki i gitary elektrycznej. Ambientowe pasaże przeplatały się więc z masą raczej tanecznych bitów. Tyle, że wszystko to brzmiało dosyć płasko, a w zasadzie tak jakby ich najnowszą płytę „Coracle” - bo z niej zagrali zdecydowaną większość utworów – odtworzyć na żywo. Pobujać się było miło, ale bez przesadnych doznań estetycznych. Wieczorem bardzo dobry set zagrał Flying Lotus, umiejętnie wplatający we własną muzykę mocniejsze rytmicznie motywy, puszczający oko do publiczności remiksem Radiohead itp. Dobra robota, jednak trochę szkoda, że jego utwory w takim imprezowym sosie tracą na głębi. Najbardziej zaskakującą pozycją w programie soboty było Washed Out i ich koncert odstawał in minus od pozostałych. Bez mgiełek, bez rozmazanego brzmienia i rozmarzonej aury, lecz z czysto podanym wokalem i elektronicznymi warstwami, był naprawdę banalną wariacją na temat lat 1980. I tylko się można było zastanawiać, po cholerę Ernestowi Greene Ipad na scenie. Na tle rówieśników, grających dzień później Toro Y Moi, Washed Out wydali się grupą bez cienia pomysłu na koncertową formułę. Sobota była więc niezła, ale przyniosła też kilka rozczarowań.
W niedzielę rolę kuratora przejął Dan Snaith aka Caribou i nie tylko zaprogramował on najciekawszy, najbardziej zaskakujący line-up, ale także sam wypadł zdecydowanie najlepiej z trójki kuratorów. Oba jego koncerty były specjalnie przygotowane na festiwal, ale zarazem różne od siebie. Na pierwszym do koncertowego kwartetu Caribou dołączyła czteroosobowa sekcja dęta i perkusista Ahmed Gallab, zwalniający Dana z konieczności gry w wybranych numerach i wzmacniający rytmikę od początku do końca. Przyniósł on głównie utwory starsze, do „Andorra” włącznie, nabierające barw i rozmachu. Na koniec dnia zagrało natomiast Caribou Vibration Ensemble, w którym skład z popołudnia uzupełnili Marshall Allen (Sun Ra Arkestra) na saksofonie, Kieran Hebden (Four Tet) na elektronice i James Holden na syntezatorze modularnym. Na tym koncercie usłyszeliśmy głównie utwory ze „Swim”, ze dwa szybko przygotowane kawałki oraz She’s the One z „Andorry”, w którym zaśpiewał Jeremy Greenspan z Junior Boys (niestety akustycy nie wyciągnęli jego głosu na wierzch i było go słychać słabiutko; Junior Boys też grali, ale nie byłem na tym koncercie). Pełen przepych, ale sensowny i robiący wrażenie mocą elektronicznych pulsacji, kakofonii sekcji dętej, mięsistością aranżacji, kulminujących w obłędnym transie Odessy i Sun na koniec koncertu. Bez wątpienia, spośród tegorocznych kuratorów Caribou potraktował okazję do wyjątkowego występu najpoważniej.
Dzień Caribou zresztą okazał się najlepszym dniem festiwalu i dość dla ATP nietypowym, bowiem głównie są one gitarowe, a Caribou pokazał sporo elektroniki, jazzu i etnicznych wątków. Tuż po jego pierwszym koncercie w Reds zagrał Pharoah Sanders. Koncert jego kwartetu na WSJD 2010 był jednym z większych rozczarowań ostatnich lat, ale występ na ATP zmazał tamtą plamę. Teraz towarzyszyło mu identyczne instrumentarium – sekcja z fortepianem – ale kompletnie inny zestaw muzyków, grających kompletnie inaczej i dużo lepiej niż tamci z WSJD. Usłyszeliśmy delikatnie ekstatyczną, wrażliwą muzykę, która w środkowej części koncertu jak dla mnie o jeden utwór za długo krążyła wokół standardów, ale finał w postaci zrębu The Creator Has a Master Plan to wynagrodził z nawiązką. Jeszcze bardziej astralnie miało być na koncercie Sun Ra Arkestra, ciągle potężnej i żywotnej grupy dowodzonej przez Marshalla Allena. I trzeba przyznać, że na żywo robi ten ich polifoniczny niby-jazz wrażenie, jednak jak dla mnie trochę za dużo było w ich scenicznej prezencji teatru, by nie powiedzieć kuglarstwa. Trzecim z saksofonowych gigantów był Getatchew Mekuria, którzy zagrał z The Ex, wzmocnionymi o sekcję dętą z m.in. Kenem Vandermarkiem. Koncert wypełnił materiał z „Moa Anbessa”, parę nowych numerów, pojawiło się też Eoleyo z „Catch My Shoe” i był to jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu. Etiopskie tematy są mocne, melodyjne, ale zarazem filigranowe, co idealnie pasuje do rozimprowizowanych, zadziornych i zrytmizowanych The Ex, czujących tę muzykę bardzo dobrze. Na żywo kolektyw grał genialnie, z lekkością, radością i niesamowitym uderzeniem. W międzyczasie na Central Stage zagrał Connan Mockasin, taki nowozelandzki Ariel Pink, równie niepewny na scenie. Wobec wyżej omówionej trójki, nie sposób było w jego sympatycznej nieporadności odnaleźć cokolwiek istotnego.
Wieczór upłynął pod znakiem nieoczywistej elektroniki. Najpierw w Reds wystąpił duet Roll the Dice, którego głównie analogowe instrumentarium ma się do większości setów tak jak ich wygląd do wizerunku większości dj-ów. Ich pulsujące modularnymi syntezatorami połączenie reichowskiego minimalizmu, techno i ambientu było prawdziwie żywym koncertem, na którym kompozycje z „In Dust” przepoczwarzały się w 15-minutowe epopeje. Występ Szwedów był swoistym suportem dla następującego po chwili koncertu Silver Apples. Obecnie to jednoosobowy projekt, Simeon nie gra na tak potężnych maszynach jak w latach 1960., wspiera się odrobiną cyfrowych pomocy, ale dopasował formułę do możliwości znakomicie. I tak też śpiewał, przez co futurystyczne piosenki Silver Apples po czterech dekadach ciągle wydawały się nowatorskie. Koncert oparty był o materiał z pierwszych dwóch płyt, choć pojawiły się też dwa „nowe” (czy też niewydane) utwory. Zostawiając na koniec Oscillations i You and I, Simeon zachował się jak niemal wyrachowanie, jednak to także potwierdziło, że powrót do aktywności traktuje poważnie. Wspaniałe przeżycie.
Równie przemyślany układ koncertu miał Omar Souleyman, który na wypadek gdyby klaskanie do syntezatorowej sieczki nie wystarczało do rozruszania tłumu (wystarczyło), w trzech czwartych występu zaserwował Leh Jani, a poza tym ma nowy atrybut – młynek. Podobnie jak na Off, zagrał w duecie z Rizanem Sa’idem, bowiem grający na sazie Ali Shaker nie może otrzymać wizy. Wniosek: disko syryjskiej taksówki ciągle, a może nawet coraz lepiej się w Europie sprawdza. Następni na scenie Factory Floor utrzymali wysokie tempo, grając chyba najbardziej intensywny rytmicznie koncert, jaki w ich wykonaniu widziałem. Na otwarcie Two Different Ways z nowego singla rozciągnęli w dwudziestominutowy trans, później podobny los spotkał A Wooden Box. Rozimprowizowane kontrasty nieubłaganego rytmu, elektronicznych faktur, smagań gitary i utopionych w pogłosach wokali, wciągnęły publiczność w zrozumiały tan, którego na londyńskich koncertach FF chyba nie spotykają. Natomiast na dużej scenie Four Tet powtórzył swoje dokonania z barcelońskiego Sonar Festival. Niestety. Zagrał dosyć monotonnie, a na dodatek zbyt głośno – przede wszystkim z powodu basów, które nieustannie dudniły, całkowicie zaburzając odbiór jego muzyki. Zaczął zaskakująco od She Moves She, ale nie było to zapowiedzią ciekawego setu. Love Cry, Sing oraz dwa nowe utwory zabrzmiały nijako, podobnie jak zagrany na koniec Plastic People. Po rewelacyjnych koncertach zaraz po premierze „There is Love in You”, Kieran Hebden niestety notuje tendencję spadkową. Później Hebden stał się członkiem ensemble’a Caribou, po którego doskonałym koncercie i w obliczu wczesnego wyjazdu na sety, jakie zagrali Rashad & Spinn oraz Theo Parrish nie starczyło już sił.
Nightmare Before Christmas 2011 w całości nie było może tak fascynującym festiwalem jak ubiegłoroczny pod kuratelą GY!BE czy ten sprzed trzech lat pod kuratelą Mike’a Pattona i The Melvins, ale obroniło się dzięki różnorodności, potwierdzając potencjał formuły przyjętej przez ATP. Kolejna edycja wyjątkowo w marcu i po programie dotychczas zgromadzonym przez Jeffa Mangum można sądzić, że będzie to doskonała edycja.
[tekst: Piotr Lewandowski, Jakub Knera]
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]