Odwołane koncerty wywołują zazwyczaj zdenerwowanie i rozczarowanie z powodu na długo oczekiwane pojawienie się ulubionych zespołów. Czasem jednak mogą zaowocować w coś innego, jak stało się w przypadku Tied & Tickled Trio, którzy swoją najnowszą płytę „La Place Demon” nagrali z perkusistą jazzowym, Billy'm Hartem, właśnie dlatego, że odwołano część jego trasy. O sesjach w trakcie których powstawała płyta i graniu nie-jazzu, rozmawiamy z Markusem Archerem, jednocześnie dopełniając listę wywiadów z zespołami, zogniskowanymi zogniskowanych wokół projektów muzyków The Notwist.
Wracacie z nowym albumem jako Tied & Tickled Trio. Dwa lata temu rozmawiałem z Twoim bratem, Michaelem tuż po skończeniu Waszej ostatniej płyty The Notwist. A w tym czasie nagrałeś jeszcze kolejny album z Lali Puna i lada moment ukaże się kolejna, druga płyta 13&God. Czy takie powroty – bo w przypadku każdej formacji premiery były poprzedzone długimi okresami przerwy – są dla Ciebie trudne?
W tym przypadku to nie było bardzo trudne. Mieliśmy możliwość nagrania z Billym Hartem, ponieważ nas saksofonista Johannes Enders zorganizował mu trasę koncertową i kilka z koncertów nie doszło do skutku. Johannes zaproponował nam, że można byłoby wspólnie coś zarejestrować. Nie mieliśmy na to wiele czasu i dość spontanicznie zorganizowaliśmy sesję. Billy był perkusistą na wielu naszych ulubionych płytach jazzowych, więc był to doskonały pomysł – pracowaliśmy z osobą, której muzykę uwielbiamy. Dodatkowo pomyśleliśmy, że warto byłoby zrobić z tego większe wydarzenie i zaprosiliśmy więcej muzyków, tworząc swego rodzaju ensemble.
Czyli ten album nie był planowany?
Nie, o jego nagraniu zadecydowaliśmy szybko przypadkowo.
Nie trudno więc wywnioskować, że w zdecydowanej większości to wynik improwizacji, co zresztą słychać na „La Place Demon”, która znacząco różni się od poprzednich wydawnictw Tied & Tickled Trio.
Na jednym z krążków, który nagrywał Billy Hart jest świetne połączenie zaaranżowanych partii smyczkowych i bardzo intensywnej jazzowej improwizacji. Podobało nam się to i chcieliśmy zrobić coś podobnego – część instrumentów szczegółowo zaaranżować, a pozostałymi pobawić się i skupić się na większej improwizacji. Billy Hart grał także z Herbie Hancockiem, z którym czasem tworzył materiał, gdzie świetnie łączyły się brzmienia elektroniczne i akustyczne.
Johannes Enders, mój brat Micha i Carl Oesterhelt zajęli się komponowaniem i szczegółową aranżacją – to jeden element składowy płyty. Oprócz tego jednego dnia spotkaliśmy się wszyscy w czternaście osób i improwizowaliśmy. Mieliśmy część pomysłów, szkieletów, do których improwizowaliśmy, czasem bez jakiegokolwiek punktu wyjścia. Była jeszcze trzecia część, w której chcieliśmy połączyć subtelne brzmienia elektroniki, partie perkusji czy smyczki. Te trzy elementy złożyły się na brzmienie „La Place Demon”.
Ten proces jest wyraźnie słyszalny na płycie. Jest bardziej jazzowa, jeśli mogę użyć takiego określenia. Wasze poprzednie nagrania były bardziej transowe, miały specyficzny puls, były rozwlekłe i brzmiały zdecydowanie bardziej nu-jazzowo.
Tak, to prawda. Na naszych poprzednich albumach staraliśmy się połączyć muzykę elektroniczną, z którą bardziej się utożsamiamy z elementami muzyki jazzowej. Punktem wyjścia zawsze był rytm, stworzenie stabilnego rytmiki opartej na kilku brzmieniach, która nie zmieniałyby się zasadniczo. Staraliśmy się podchodzić do tworzenia kompozycji jak do powielania sekwencji muzycznych, które powtarzały się przez cały album.
Z Billym Hartem było zupełnie inaczej - to słyszalna kolaboracja jego wpływów i inspiracji z Tied & Tickled Trio. Wciąż mieliśmy pewne założenia, silnie obecne w naszej muzyce, ale z drugiej strony chcieliśmy uhonorować jego sposób gry, to w jaki sposób nagrywał. Komponowaliśmy więc takie utwory, które niejako dopasowywały się do jego sposobu gry i stylu – od abstrakcyjnego funku z okresu gry z Herbie Hancockiem, po współczesne interpretacje swingu. To zupełnie inna rytmika – dla nas było to odkrycie na nowe możliwości, inne sposoby nagrywania.
Od zawsze słuchamy i lubimy jazz, ale nigdy nie chcieliśmy brzmieć jak zespół jazzowy i grać typowego jazzu. Tyle osób to robiło, więc wydało nam się bezsensowne znów poruszanie tych samych wątków. A teraz mieliśmy możliwość zagrania z osobą, która niejako „wymyśliła” te techniki gry, wpisała się w historię gatunku. Mogliśmy więc po prostu grać – tworzyć melodie swingowe i wciąż grać to do czego przyzwyczailiśmy się w Tied&Tickled Trio, robiąc jednocześnie coś bardzo świeżego.
Czy w pracy z Billy Hartem było coś co szczególnie zwróciło Twoją uwagę?
To było niesamowite doświadczenie – wyobraź sobie jak to jest móc nagrywać z kimś kogo znasz z większości nagrań, które lubisz. Nim stworzyliśmy kompozycje znaliśmy jego styl gry, ale kiedy już się tym zajęliśmy, Billy był obecny przy zespole i już niejako uczestniczył w procesie tworzenia albumu. A kiedy zaczął z nami nagrywać było to jeszcze bardziej interesujące. To niesamowicie ciekawa postać – ważny perkusista, muzyk, ale zachowuje się bardzo normalnie, jest przyjazny i ma bardzo otwarty umysł na nasze pomysły.
Bardzo interesują go dziwne brzmienia – różne elektroniczne drobiazgi czy nowe melodie bardzo mu się podobały. To w końcu coś z czym nie pracował zbyt często. Billy tchnął ducha swojej gry w naszą. Miał dużo pomysłów, z którymi nie trzeba było długo ćwiczyć – po prostu wchodziliśmy do studia i graliśmy kolejne utwory.
A jak przebiegała praca z całym zespołem? „La Place Demon” nagrywało aż 14 osób. To nasuwa skojarzenie z ostatnią płytą The Notwist, gdzie graliście z Andromeda Megaexpress Orchestra. Teraz sami stworzyliście małą orkiestrę i znów pracowaliście z kimś nowym. Widzisz jakieś podobieństwa przy obu tych sesjach?
Nie wydaje mi się, to były dwa zupełnie inne zdarzenia. Z The Notwist pracowaliśmy osobno – nagraliśmy kompozycje do których dopiero później powstały partie orkiestry. Ponadto pracowaliśmy nad każdym utworem bardzo długo, dbaliśmy o najmniejszy szczegół i chcieliśmy wszystko dopracować. Wiele z utworów składało się z sekwencji, które kopiowaliśmy na komputerze i dowolnie je przekładaliśmy, a potem doszła część orkiestry.
Z Tied & Tickled Trio nagrywaliśmy wszystko przez trzy dni i to w sytuacji kiedy w studiu byli wszyscy muzycy! Po prostu graliśmy – stworzyliśmy kilka wersji każdego utworu i potem zadecydowaliśmy, która z nich nadaje się najlepiej na album. Część albumu zajmują także improwizacje, częściowo zaaranżowano, ale niemal 80% materiału na płycie nagraliśmy na setkę i nic w nim nie poprawialiśmy.
Oczywiście nie każdy instrument jest na płycie w surowej wersji np. na „Three Doors pt. 3” są partie syntezatorów czy perkusji, którym dodawaliśmy pogłosu i drobne partie na kilku innych utworach, które dodaliśmy potem. Ale większość to po prostu instrumenty, które zarejestrowaliśmy na żywo w studiu – wibrafon, perkusja, harmonia, bas.
Trzon Tied & Tickled trio i innych Waszych projektów pochodzi z Weilheim, położonego w południowych Niemczech. To miasto wielokrotnie pojawia się przy okazji waszych zespołów. Na tle innych metropolii, gdzie powstawały różne zespoły, to dość specyficzne miejsce – mała miejscowość, w której ukształtowała się jedna z ważniejszych scen muzycznych w Niemczech.
To nie jest duże miasto, a na dodatek bardzo konserwatywne no i jest tam całkiem nudno (śmiech). Za wiele się w nim nie dzieje, więc kiedy dorastaliśmy, niemal automatycznie zajęliśmy się tworzeniem muzyki, żeby się czymś zająć. Teraz ludzie wyprowadzają się stamtąd do Monachium albo Berlina, ale wciąż mamy kontakt z osobami, które tam mieszkają – jest tam też coraz więcej ciekawych projektów. Ale z drugiej strony nie jest to scena, gdzie wszyscy wspólnie działają, to raczej swego rodzaju sieć muzyków, którzy wspólnie wymieniają się pomysłami. Czasem są to po prostu spotkania, z których wykluwają się nowe pomysły, które powiększają tę sieć.
Dzięki nim sprawiliście, że Weilheim jest trochę bardziej popularne.
Tak, szczególnie w tym przypadku, ponieważ nie jest to zbyt interesujące miejsce.
Można powiedzieć, że zataczacie koło – tak jak mówiliśmy na początku, wróciliście z nowymi płytami wszystkich Waszych projektów. Czy przy obracaniu się w tylu rożnych stylistykach macie jeszcze siły na kolejne działania?
Jasne, w maju będziemy koncertować z Tied & Tickled Trio – z całym składem, który uczestniczył w sesji nagraniowej. Potem zajmiemy się płytą The Notwist, ale wcześniej będziemy promować nasze najnowsze wydawnictwo z 13&God, zarówno w Europie jak i w Stanach Zjednoczonych.
Poza tym zawsze pracujemy nad masą innych rzeczy – nagrywamy ścieżki dźwiękowe do filmów czy słuchowisk i spektakli teatralnych.
Czyli znów spotkacie się z Billy Hartem i będzie można zobaczyć Was na żywo?
Tak, na razie planujemy jedynie kilka koncertów w Niemczech. Tak duży skład niełatwo jest skoordynować, a poza tym będziemy wozić ze sobą dużo sprzętu. Dodatkowo musimy znaleźć specjalne miejsca, w których tyle osób może pojawić się na scenie. Może uda się nam wkręcić na jakieś letnie festiwale.
Oby, liczę że może uda się Was zobaczyć jeszcze gdzieś poza granicami Niemiec. Dzięki za rozmowę.
[Jakub Knera]