Z nowym wokalistą – Jonasem Stålhammarem - The Crown zreformował szyki i po pięciu latach przerwy w działalności próbuje na nowo zaistnieć w świadomości słuchaczy. Szwedzi swój twórczy szczyt osiągnęli na „Possessed 13” (2003), co nie znaczy, że najnowsza propozycja skazana jest z góry na niepowodzenie. The Crown wziął sprawy w swoje ręce, rejestrując „Doomsday King” w prywatnym studiu gitarzysty, Marko Tervonena. Na pewno dało to zdecydowanie pozytywny efekt. Słychać luz, ten specyficzny groove, który tak ciężko uchwycić na stricte metalowych albumach. Miks melodyjnych solówek oraz death metalu ubranego w motorheadowe szaty, to podstawa muzyki The Crown. Kolejny plus to Stålhammar. Jego doświadczenie, zarówno wokalne (Utumno), jak i gitarowe (Abhoth, God Macabre) to niby lata 90., ale w końcu wtedy równolegle działał też The Crown. Zresztą w Szwecji nie ma chyba większego problemu ze skompletowaniem składu. Muzycy występują w wielu formacjach, często grając na różnych instrumentach.
Może The Crown to taki drugi garnitur szwedzkiej sceny, ale nie można odmówić im umiejętności i zaangażowania. Co prawda niczym nowym nie zaskakują, a odgrywane patenty Skandynawowie mielili już wiele razy. Z drugiej strony kawałek plastiku przyjmie każdą muzykę, a „Doomsday King” na pewno twórcom wstydu nie przynosi. Chciałbym więcej świeżości, ale takie utwory jak „The Tempter And The Bible Black” zwiastują dobrze na przyszłość.
[Marc!n Ratyński]