Tegoroczna edycja festiwalu Unsound udowodniła, że ta impreza, konsekwentnie rozwijająca swoją formułę, jawi się coraz jaśniej nie tylko na mapie Polski, ale i reszty kontynentu, jeśli nie świata. Połowa biletów zakupiona przez uczestników przybyłych na festiwal z zagranicy, świadczy o tym najlepiej. Szczelnie wypełniona przestrzeń kościoła św. Katarzyny, Kina Kijów czy klubu Fabryka również. Mieszkańcy Krakowa mają zdecydowanie najlepiej, bo w imprezie mogli uczestniczyć przez wszystkie dni, których razem było siedem. Pozostałym najlepiej było przeprowadzić się tutaj na tydzień, albo – jak większość uczyniła – zawitać na Unsound na długi weekend od czwartku do niedzieli, co niżej podpisany uczynił. Przepadły w ten sposób koncerty Mice Parade, Laetitii Sadier, Elegi czy Shinning, ale nawet ostatnie cztery dni koncertów to na tym festiwalu prawdziwa uczta muzyczna – po raz kolejny była to niesamowita wycieczka po Krakowie w poszukiwaniu najróżniejszych brzmień, często ze skrajnie odmiennych światów muzycznych, ale na tej imprezie świetnie razem się dopełniających.
The pleasure of fear and unease
Tegoroczna edycja festiwalu była zogniskowana wokół tematyki strachu. Oczywistym było, że nie wszystkie koncerty będą utrzymane w takim tonie, jednak część z nich brzmiała jeśli nie tylko przerażająco, to utrzymana była w bardzo tajemniczym i ponurym klimacie.
Rewelacją i jednym z najlepszych punktów imprezy okazał się występ Briana Williamsa, który jako Lustmord zaprezentował rzecz, którą ciężko nazwać koncertem. Była to raczej niecodzienna muzyczno-wizualna sytuacja, w której słuchacze w Kinie Kijów zostali zabrani w czeluści piekieł. Mroczne ambientowe drony, konsekwentnie się rozwijały, a ich narracja – mimo zaprezentowania wszystkiego w postaci jednego utworu – nie nużyła, a cały czas zaciekawiała z każdym momentem, jeśli nie „przerażała”. To wyjątkowe wydarzenie, koncert których Williams praktycznie nie gra, było przeżyciem wyjątkowym, praktycznie nie porównywalnym ze słuchaniem jego muzyki w wersji studyjnej. Lustmord wykreował sytuację, w której na pierwszy plan wysunęła się performatywność jego dokonań, co w połączeniu z przerażającymi, nieoczywistymi, ale silnie oddziaływującymi na wyobraźnię wizualizacjami, była przeżyciem niecodziennym i niezwykle intensywnym.
Mroczny był koncert Tima Heckera, który odbył się na chórze Kościoła św. Katarzyny. Muzyk ponad czterdziestominutowym setem w całkowitej ciemności skonstruował świetnie rozwijające się połączenie jego dokonań z brzmieniem organów, które po gotyckiej przestrzeni roznosiły się wspaniale.
Ciekawie w diametralnie innej przestrzeni – Sali Koncertowej Krakowskiej Akademii Muzycznej – był utrzymany występ Black to Comm ostatniego dnia imprezy. Koncertu połączonego z projekcją filmu „Earth” Tzu Nyen Ho, słuchało się z zapartym tchem. Misternie rozwijane kompozycje, którym mrocznej aury dodawały obrazy, wciągały dzięki stopniowo budowanej narracji, która czasami przerywana była nieco delikatniejszymi brzmieniami. Występ świetnie zachowywał spójność i nie stracił na wartości mimo problemów z projektorem w ostatniej części koncertu – muzyka Black to Comm obroniła się sama.
Returnal(s)
Jednym z charakterystycznych elementów tegorocznej edycji festiwalu, była część wykonawców z powodzeniem czerpiąca z muzyki z lat 80. Sporym oczekiwaniem były koncerty Oneohtrix Point Never i Emeralds, którzy zagrali trochę zaskakujące jak swoją muzykę sety. Daniel Lopatin zaprezentował muzykę, w której przeważały drone’owe rozwinięte kompozycje i niemal apokaliptyczne partie, jak w większości materiału na swoim ostatnim albumie „Returnal” – szkoda że zabrakło jego charakterystycznych syntezatorowych brzmień. Emeralds, szalejące na scenie niczym młody heavy-metalowy band, zagrali krótko i intensywnie. Można mieć wątpliwości, czy nawet nie zbyt bardzo intensywnie, ponieważ pierwsza część ich nieco ponad 30-minutowego setu, będąca rozwiniętą wariacją „Genetic” z ich ostatniej płyty, była koszmarnie nagłośniona, przez co brzmiała niczym ogromny jazgot, w którym na siłę trzeba było dosłuchiwać się poszczególnych dźwięków. Zdecydowanie lepiej brzmiała druga połowa, w której selektywność dźwięków była o wiele lepsza, jednak niespodziewanie szybko się skończyła.
Syntezatorowe brzmienia nadrobił Carlos Giffoni, który zagrał w piwnicy klubu Alchemia. Jednak był to koncert dla wytrwałych, bowiem tłok i tropikalna, duszna temperatura średnio sprzyjała odbiorze jego muzyki. Wycieczką w czasie był fenomenalny koncert Alana Hogwartha, który w Sali Koncertowej Akademii Muzycznej świetnie odegrał fragmenty współtworzonych przez niego i Johna Carpentera ścieżek do takich obrazów jak „Halloween”, „Ucieczka z Nowego Jorku” czy „Wielka Draga w Chińskiej Dzielnicy”.
Dopełnieniem festiwalowej formuły był show Goblin w Muzeum Inżynierii Miejskiej. Większość festiwalowiczów prawdopodobnie nigdy by się na niego nie wybrała gdyby grupa dawała samodzielny koncert. Ich mieszanka bluesa, brzmień prog-rockowych w porównaniu do innych artystów Unsound brzmiała momentami wręczl kiczowato. Jednak Włochów wpisujących się w kontekst festiwalu, tematyki grozy, a także jego różnorodności, słuchało się z niekłamaną przyjemnością i niejednokrotnie można było uśmiechnąć się pod nosem przy zagrywkach żywo przypominających dokonania Floydów, Emerson Lake and Palmer czy nawet naszego rodzimego SBB (sic!).
Bleed Like There Was No Other Flood
Osobnego opisu wymagają dwa występy z cyklu “popołudniowych koncertów” – Wildbirds & Peacedrums oraz Moritz von Oswald Trio. Oba z elementów wspólnych mają jedynie imponujące sekcje rytmiczne, które pełniły kluczowe role. Małżeństwo ze Szwecji - Mariam Wallentin i Andreas Werliin – zaprezentowali przede wszystkim materiał z najnowszego albumu „Rivers”. Koncert był wyjątkowo bo nie dość, że duet występował w towarzystwie Schola Cantorum Reykjavik Chamber Choir i Octava Ensemble, to efekt ten fantastycznie potęgowała przestrzeń kościoła św. Katarzyny i jego akustyka. W&P zagrali zgoła odmiennie w przeciwieństwie do swoich poprzednich koncertów w Polsce. Zaledwie w kilku momentach tak żywiołowy jak ten podczas Off Festivalu, ale w przeważającej mierze o wiele bardziej nastrojowy, płynny, a nawet monumentalny, dzięki fantastycznemu tłu chóru, na który świetnie nakładał się wokal Mariam, jak zwykle brzmiący wyraziście i żywiołowo. Nie znaczy to oczywiście, że jej partner oszczędzał swoją perkusję – wprost przeciwnie, a pomagała mu w tym małżonka mu w tym pomagała, grając dodatkowo na steel drum.
Inny wydźwięk miał ponad godzinny set Moritz von Oswald Trio, który odbył się zaraz po mrocznym koncercie Lustmord w Kinie Kijów. Stopniowo rozwijający, zachwycał kolejno dodawanymi elementami, a przede wszystkim skupiającą najwięcej uwagi, grą Vladislava Delaya na instrumentach perkusyjnych i całej masie przeszkadzajek, które dzięki charakterystycznym... delayom, sprawiły że Fin niemal na równi z Moritzem von Oswaldem współdzielił rolę lidera (trzecią składową był Max Loderbauer). Długość tego koncertu momentami mogła nużyć, jednak stopniowo narastająca akcja i przeobrażenia rytmiki w ramach jednego utworu, udowodniły klasę tego składu. „Vertical Ascent” najlepiej strawne może nie jest, ale w wersji koncertowej trio ukazuje niepodważalną klasę.
Look, I Found Her Red Coat
W pięćdziesięciu procentach o wartości festiwalu stanowiły imprezy klubowe, odbywające się w dobrze do nich przystosowanej przestrzeni klubu Fabryka, przestrzeni o niebo lepszej do tego typu imprez niż Mangha (gdyby tylko między salami nie trzeba było przemieszczać się w chłodzie na zewnątrz budynków...). To w ich ramach występował wspomniany już Oneohtrix Point Never, jednak z setów najciekawiej wypadli Demdike Stare, fenomenalny Actress, który w piątek po północy był niekwestionowanym zwycięzcą na równi ze świetnym setem Shackeltona. Wpleciony pomiędzy nich Oni Ayhun wypadł blado i był dobrym pretekstem do wybrania się na piwo pomiędzy dwoma świetnymi live actami brytyjczyków.
Doskonale wypadł także ostatni dzień tanecznych imprez (nie licząc niedzielnego afterparty). Klasę pokazali Mount Kimbie, którzy w towarzystwie kilku perkusjonaliów i gitary elektrycznej zaserwowali ożywczy set oraz James Blake. Po nich warto było zjawić się na secie Eleven Tigers, który swój materiał prezentuje na żywo równie ciekawie co na płycie.
We Don't Need Other Worlds. We Need Mirrors
Finałowym wydarzeniem był koncert z muzyką do “Solaris” Stanisława Lema w wykonaniu Sinfonietty Cracovii pod przywództwem Daníela Bjarnasona (który również grał na fortepianie) i Bena Frosta. Nie wiem na ile ten ostatni maczał palce w przygotowaniu całej kompozycji, ale jego udział w koncercie był znikomy – Frost ograniczał się do gitarowych partii tlących się w momentach kiedy orkiestra prezentowała bardziej ciche kompozycje.
Całość była zaskakująco spójna, na szczęście nie pojawił się w niej w najmniejszym stopniu patos – kompozycje były stonowane, ale z drugiej strony cały czas tkwiło w nich rosnące napięcie, świetnie oddające nastrój fabuły „Solaris”. Tajemniczość i brak oczywistości, zadecydowały o tym, że zwieńczenie festiwalu wypadło nad wyraz udanie. Doskonałym uzupełnieniem były wizualizacje Briana Eno, który powycinał kadry z adaptacji powieści Lema według Tarkowskiego, a które przeobrażały się w niemal niewidoczny sposób obrazując bohaterów powieści i miejsca, w których ta się dzieje.
Unsound Cracow Surround
Jedynym prztyczkiem w stronę organizatorów mogą być opóźnienia początku koncertów (czasem powstałe mimo planowanych godzinę wcześniej otwarć drzwi na konkretne sale).
Ale program muzyczny uzupełnia część filmowa (projekcje w kinie Pod Baranowi), instalacje dźwiękowe polskich i zagranicznych artystów („The Hidden” w Fabryce) oraz dyskusje panelowe i warsztaty. Unsound świetnie zagospodarowuje coraz to nowsze terytoria, proponując koncerty z bardziej ekstremalnych odmian muzyki (środowe trio Monno, Jazkamer i Shining) – to doskonałe pole do zapraszania wykonawców spod znaku Zs i Extra Life na czele.
Taki rozrzut stylistyczny doskonale się odbiera – Moritz von Oswald po Lustmord czy Tim Hecker przed Wildbirds & Peacedrums. Tegoroczna edycja imprezy jakościowo wypadła znakomicie, a na tle polskich festiwali zapisała się w ścisłej czołówce, dla niżej podpisanego nawet na pierwszej pozycji.
[tekst: Jakub Knera]
[zdjęcia: Anna Spysz]