polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Incubate Festival 2010
Tilburg | 12-19.09.10

Incubate 2010: Pod piracką banderą

Charlesa Leadbeatera po raz pierwszy spotykam w wejściu do kibla. Mijamy się w ciasnym przejściu, wymieniając uprzejme, dżentelmeńskie „sorry” - tak, każdy ma swoje potrzeby. Toaleta mieści się w tilburskim De NWE Vorst – skrzyżowaniu stylowej knajpy z niszową sceną teatralną. Leadbeater lada chwila ma otworzyć kolejną, szóstą edycję Incubate, która tym razem odbywa się pod piracką banderą; akurat, kiedy polska policja po sygnale od belgijskich kolegów zarekwirowała komputery studentów politechniki śląskiej, na których łącznie znajdowało się 150 terra nielegalnych danych – filmów, muzyki, programów.

Ale po kolei. Kim jest Leadbeater? Jeśli ktoś nie mieszka na Wyspach, nie śledzi od lat Financial Timesa, nie czytuje The Independent i nie odrobił lekcji z Bridget Jones, Leadbeater jest dla niego najprawdopodobniej Nikim. - Leadbeater? Who's fuckin' that? Spyta zapewne niejeden. Odpowiedź: myśliciel, angielski spec od innowacji, niegdyś w stopce Financial Times, potem The Independent, gdzie pomógł Helen Fielding wypłynąć na szerokie wody literackiego popu, a teraz – po pracy dla rządu Tony'ego Blaira – niezależny ekspert od „dokąd-to-wszystko-zmierza”. Właśnie dokąd...? - Sorry, gdzie jest szatnia – pytam na bramce; w barze tłoczno – średnia powyżej czterdziestki, wygląda to jak zlot lokalnej, kawiarnianej inteligencji.

Zamawiam browar. Ledwie upijam, wbija koleś – sala otwarta, zaczyna się – lada moment spłynie na nas słowo. Może zostaniemy oświeceni. Zobaczymy... Na szybko wykańczam piwo. Podążam za stadem.

Leadbeater wygląda na czterdzieści kilka lat. Siedzi przy podłużnym stole, na którym stoją wizytówki pozostałych uczestników panelu; sala jest wypełniona. Na początek słowo od organizatorów. Celem Incubate jest by sztuka wróciła do swoich źródeł, pomiędzy ludzi – deklaruje Frank Kimenai. Żeby Tilburg był Europejską Stolicą Kultury 2018 – kończy. Brawa!!!  

Teraz kolej na Leadbeatera. Na początek mała wpadka z pilotem i Power Pointem – coś nie działa. Tak, tak to bywa, kiedy humaniści korzystają z technologii, nawet ci, których dyżurnym tematem i inspiracją jest jej rozwój. Jakkolwiek brytyjski myśliciel mówi raczej ogólnikowo – technologia jest bardziej dalekim punktem odniesienia. Dla Leadbeatera to nie technologia, ale ludzie są najważniejsi. Zaś kluczem do innowacji jest sieć społeczna, która wcale nie musi być równoznaczna sieci komputerowej. Swój wywód Anglik buduje wokół rozróżnienia na działanie „dla ludzi” i działanie „z ludźmi”. Jego zdaniem istotniejsza jest praca „z” niż „dla” - można coś ludziom dostarczyć, jak pizzę, stwierdza, ale to wcale nie daje gwarancji, że zostanie to przez ludzi wykorzystane. Według Anglika liczy się przede aktywizacja potencjału ludzkiego, a potem infrastruktura. Wedle Leadbeatera, te dwa czynniki, odpowiednio połączone, są kluczem do efektywnej zmiany społecznej. Katalizatorem jego zdaniem są ludzie, działający na obrzeżach kultury, nierzadko na granicy ustalonego porządku. Na przykład – piraci i hakerzy. To tego rodzaju ludzie stymulują rozwój współczesnej kultury.

Przynajmniej w teorii. Fakty jednak nie napełniają już takim optymizmem. Poza tym, że belgijska policja daje sygnał kolegom w Polsce, iż studenci w ich biednym kraju kradną na potęgę, we Francji właśnie weszła w życie ustawa, na mocy której akty piractwa w skrajnych przypadkach mogą kosztować nawet do 300 tysięcy euro. Na Wyspach za to, gdzie do niedawna rezydował enfant terrible literatury francuskiej – Michel Houellebecq, rozgorzała dyskusja na temat jego nowej książki, ochrzczonej przez niektórych krytyków niechlubnym słowem „plagiat”. Wystarczy rzut oka na dyskusję, żeby stwierdzić, iż stawiający tego rodzaju zarzuty zwyczajnie nie rozumieją idei przeświecającej nowej powieści Francuza. „Le carte et le territoire” („Mapa i terytorium” - red.) opowiada historię Jeda Martina, aspirującego, młodego artysty, który fotografuje stare drogowe mapy i zwraca się do słynnego pisarza Michela Houellebecqa, żeby napisał wstęp do katalogu jego wystawy. W książce – jak wyłowiło czyjeś sokole oko – znalazły się całe pasaże skopiowane z Wikipedii. Houllebecq nie przeczy, w istocie wyciął i przekleił kilka akapitów, ale żeby od razu plagiat...? To tak jakby stwierdzić, że poetycki tom „Mnemotechniki” Jarosława Lipszyca nie ma racji bytu, ponieważ skomponowany jest w całości z „sampli” z Wikipedii. Ktoś tu zdecydowanie nie rozumie jakimi prawami rządzi się współczesna kultura. Nie tyle nawet współczesna, co kultura w ogóle; jak napisał William S. Burroughs – pisarze nie piszą, tylko przepisują. A z pewnością w kontekście powieści mierzącej się z zagadnieniem baudrillarowskiego symulakrum tego rodzaju zabiegi wydają się jak najbardziej uzasadnione. Także – jak widać – można być optymistą, ale stare przyzwyczajenia, czy stereotypy są trudniejsze do przełamania niż chcieliby tego ludzie tacy jak Leadbeater.

Dużo mniej entuzjastycznie, czy też trzeźwiej podchodzi do zagadnienia Bas van Heur - badacz społeczny z Uniwersytetu w Maastricht. Jest jednym z czterech uczestników panelu dyskusyjnego, który ma miejsce po prezentacji Brytyjczyka – jako jedyny zwraca uwagę na problematykę stosunków władzy w obrębie społeczeństwa informacyjnego. Wskazuje, że to wszystko nie jest takie proste, jak chciałby tego Leadbeater. Jak zauważył Thomas Merton, każda zmiana społeczna pociąga za sobą skutki pożądane (jawne) i takie, które przewidzieć trudno (skutki ukryte). Anglik wydaje się być albo tego nie do końca świadom, albo ignoruje tę teorię. Za jego myśleniem wydaje się stać dostrzegane przez wielu myślicieli (jak choćby profesora Baumana) założenie, że wszystko można racjonalnie kontrolować. Ale czy na pewno? Aż chciałoby się spytać. Niestety po panelu – chociaż oscyluje on wokół  zagadnień nowoczesnego networkingu i kooperacji -  organizatorzy nie dają publiczności szansy. Sugerują kontynuację dyskusji przy barze... (Prelekcję i dyskusję po w całości można zobaczyć tutaj)

***

Poniedziałek. Właściwy start festiwalu. W bibliotece miejskiej i w jednym z dwóch studyjnych kin w Tilburgu – na tapecie temat festiwalu: piractwo. W tej pierwszej prace dwóch artystów – Martijna Hendriksa i Amerykanina Ryana Trecartina, cyfrowy video art w stylu „kopia kopii”, jak wnioskuję na podstawie festiwalowego katalogu. Przekładam recepcje na bliżej nieokreślone „potem”. Na dużym ekranie natomiast prezentacja kinematografii, która – jak na moje oko – podąża ścieżkami przetartymi przez kultową wytwórnię Troma. „Potem” – nie jestem zbyt wielkim fanem kina klasy „f” albo „g”. Potem. Może. Zobaczymy...

A co na afiszu jeśli chodzi o muzykę? The Ex – zdecydowany „must see”. Kultowy status formacji sprawił, że organizatorzy oddali im pod kuratelę cały wieczór. Także wcześniej możemy posłuchać nowego wokalisty zespołu – Arnolda De Boera – w wersji solo. Dalej w programie gitarzysta formacji Andy Moor w duecie z Yannisem Kyriakidesem, z którym wspólnie prowadzi oficynę Unsounds. Następnie Ab Baars – holenderski kompozytor i muzyk, na co dzień frontman Ab Baars Trio; otagowany – jazz, freeimprov. Ostatecznie wygląda to trochę jak wieczór jednego zespołu wraz z jego odnogami. Alternatywą jest scena w jazzowym klubie Paradox, gdzie grają w stylu free-drone-electro-acoustic. Można by to połączyć, ale nie chce mi się latać – stawiam na inkarnacje i kolaboracje członków The Ex.

Arnold De Boer ze swoim solowym projektem Zea wypada zabawnie, emanuje duchem rock'n'rollowej swawoli podanej w spastykującym electro-rytmie z MPC. Tak mogłoby brzmieć Sleigh Bells, gdyby było tylko projektem Dereka Millera. Całkiem nieźle, jak na początek. Ludzi w sumie też niemało: ścisku nie ma – da się przejść – ale jest pełno.

Montują się Yannis Kyriakides i Andy Moor. Ten ostatni – wiadomo – gitara, najpierw Dog Faced Hermans, potem The Ex – postać kultowa. Yannis z kolei to rezydujący w Holandii artysta dźwięku pochodzenia greckiego (dokładnie Cypryjczyk). Współpracuje i kuruje, jak czytamy w katalogu – zagrają pięć kawałków, zapowiada, na pograniczu bluesa i folkowych brzmień z Grecji; ma Maca, kontroler midi, i parę efektów – na komputerz zainstalowany jest soft, który pozwala kontrolować dźwięk przy pomocy kamery: Kyrikides ruchami ręki moduluje puszczane sample – melancholijny folk z basenu Morza Środziermnego, podczas gdy Moor zawodzi na gitarze. Smutno. Nudnawo, w sumie – wychodzę zaczerpnąć świeżego powietrza.

Popalając na zewnątrz, słyszę popiskujący saksofon – Ab Baars nie zasypuje gruszek w popiele. Czy na pewno? Kiedy wracam, gra solo na klarnet. I trudno mi powiedzieć czy to kwestia mojej ignorancji w materii jazzu, czy ten facet zwyczajnie popełnia potworną zbrodnię na tej przecież  pięknej muzyce. Chrząka i dyszy, tak że jego klarnet przypomina bardziej rurę od odkurzacza niż instrument dęty. Przez chwilę mam wrażenie, że tak ma być, że to taki styl, taka gra, konwencja... Ale ostatecznie nie wiem. Na pewno John Zorn to nie był.

W końcu punkt kulminacyjny wieczoru – The Ex. Promują swoją nową płytę - „Catch My Shoe”, pierwszą z De Boerem. Poza tym bez zmian – piłują jak zawsze. Mocno; de Boer zdecydowanie się sprawdza – doskonale rozumie się z Andym i Terriem; widać, że ci faceci ciągle mają niesamowitą frajdę z grania razem – czasami zakrawającą o tą fatalną rock'n'rollową pozerkę spod znaku grzebania w rozporze. Ale jakby nie było, jest to punk najwyższej próby. Żadnych bajerów, żadnej elektroniki – żywa muzyka. Najżywsza. Szkoda tylko, że publika niezbyt. Aż chciałby się kogoś szturchnąć, popchnąć – żeby coś się zaczęło dziać, żeby zaczął kręcić się jakiś młyn. Jednak nic z tych rzeczy. Cóż – nawet jeśli ktoś gra dziś jeszcze prawdziwego punka, jako tako punk jest martwy. Nie zmienią tego nawet zespoły takie jak The Ex.

I na koniec. Nika Roza Danilowa – jakże piękna słowiańszczyzna bije z tego nazwiska, niczym wyjęta żywcem z powieści Dostojewskiego albo Tołstoja; na scenie skrywana za pseudonimem Zola Jesus. Ma za sobą dziesięcioletnie doświadczenie na polu opery. Jakiś czas temu zarzuciła jednak klasykę na rzecz electro popu z gotyckim akcentem. Gotyk? Mam na to słowo alergię – wizyta na witrynie MySpace potwierdza moje obawy: wieje patosem, takim w stylu – jakby to dzisiaj ktoś napisał - „witch house”. Ale jedni mają alergię, inni malują gęby na biało. Publika raczej do gotyckich nie należy; raczej średnia w stylu Incubate: ogólnie rzecz biorąc – trendy hipsterka. Dość pokaźnie zresztą zgromadzona – jest ciasno. Poza tym hipnotycznie i transowo, ludzie jak słupy soli. Rzeczywiście – trudno odmówić tej paradoksalnie niewielkiej dziewczynie charyzmy. Ot, mała słowiańska czarownica. W egzorcyzmach pomaga jej dwóch gości, obsługujących zestawy syntezatorów. Do pewnego stopnia – przyznam – też jestem oczarowany. Po dłuższej chwili jednak znudzony. Pompatyczne i patetyczne.

***

Hype katalizowany przez redakcję Pitchfork zrobił swoje. Debiutancki album Neon Indian „Psychic Chasms” miał przyjęcie więcej niż ciepłe. A mózg projektu Alan Paloma stał się jednym z luminarzy i wizjonerów tzw. chillwave'u. Wszystko to się dobrze czyta, gorzej jednak przy odsłuchu – trudno oprzeć się bolesnemu wrażeniu, że longplay grupy powinien się nazywać „Być jak Ariel Pink”. We wtorkowy wieczór można się przekonać jaka jest zawartość Pinka w Palomie. Ciągle spora – bez zmian właściwie – stwierdzam, utwierdzając się w opinii na temat twórczości Teksańczyka. Prezentuje się tylko bardziej schludnie.

Zwieńczeniem wieczoru ma być występ londyńskich żartownisiów z The Chap. W międzyczasie można jeszcze zobaczyć i posłuchać Idiot Glee i Women. Ten pierwszy to solowy projekt James Firleya z Lexington w Kentucky. James inspiruje się Pet Sounds, Eno i Beatlesami, a do tego jest mormonem. Brikolaż arcyciekawy. Muzyka bliżej mi nieznana. Psychodeliczne piosenki na syntezator i zestaw pedałów. Niewątpliwie melancholijne, zaiste przejmujące. Można się wzruszyć.

Przez cały koncert kanadyjskiego Women miałem przeświadczenie, że to brytyjski zespół. Typowe wyspiarskie indie-gówno – myślałem, obserwując kwartet. Na „indie” też często reaguję alergicznie. Chociaż tu i ówdzie reakcja alergiczna ustępowała miejsca zainteresowaniu. Ciekawe. Co nie zmienia faktu, że oto kolejny dowód, że pandemia wirusa „indie” trwa - ten bakcyl okazuje się odporniejszy niż osławiona ptasia grypa.

The Chap nie zaskoczyło. Zagrało set, w którym słychać było nowości z ich najnowszej płyty „Well Done Europe", choćby singlowe „We Work In Bars", jak i kawałki z poprzednich płyt. Żadnych niespodzianek. Ale energia totalnie pozytywna. Gdyby Latający Cyrk Monthy Pythona był nazwą kapeli, możliwe że brzmiałaby jak The Chap. Naprawdę zabawny kawałek muzyki. Nie tylko dla mnie – wszyscy się śmieją. Nawet wymuszają bis. Tylko na zewnątrz strasznie pada.

***

Breakcore swój szczyt popularności ma już niewątpliwie za sobą, a wielu luminarzy stylistyki zajęło się produkcją w innych klimatach, nierzadko z mocnym basowym akcentem. Patric Catani – autor klasyku „Hitler 2000” na dubstep się nie przerzucił, ale - jak czytamy w festiwalowym katalogu – do spółki z Chrisem Imlerem w swoim nowym projekcie - Driver&Driver - czerpie z rockabilly, garażowego grania lat 60., rapowej klasyki. Na żywo rock'n'rollowy vibe w ich muzyce jest raczej wyczuwalny niż słyszalny. Na pierwszym planie jest przede wszystkim mocne perkusyjne młócenie Imlera, uzupełniona o elektronikę Cataniego. Obaj panowie rymują, a przede wszystkim dobrze się bawią.

Jest też coś dla fanów gitarowego hardcore'u – showcase, nad którego line upe'm czuwała holenderska formacja Shikari, mająca w roli gwiazdy zamknąć wieczór. Przed nią zagrać mają The Hunger, Expulsion i Drainland. Trafiam na końcówkę występu Expulsion – szybko i ostro. A przede wszystkim – jak przystało na przedstawicieli prawdziwego screamo – z potwornym wrzaskiem. Aaaaa... Lecimy dalej. Albo z powrotem – tam gdzie zaczęliśmy, do Paradoxu. I co my tu mamy? Rapowe duo Drowning Dog-Malatesta. Energię w stylu Lady Sovereign tylko w zdecydowanie innym outficie: muzycznie - gdzieś w okolicach  klasycznego rapowego true schoolu, tylko z nowoczesnym, elektronicznym sznytem, lirycznie – z głupawą lewacką, czarno-białą optyką, fizycznie – wygląda to na jakieś nastoletnie swawole. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy okazuje się, że ta drobna dziewczyna skrywająca się za pseudonimem Drowning Dog ma trzydziestkę na karku. Cóż – nastolatkiem można być przez całe życie. Zresztą zawsze się znajdzie ktoś, kto „to” kupi – parę klisz, ułatwiających zrozumienie świata. Można się zaopatrzyć na straganie, nie tylko w płyty – jest też stand sklepu z Rotterdamu, gdzie do nabycia artefakty z najgłębszych kontrkulturowych odmętów. Kusi tłusta kompilacja wywiadów z Burroughsem z lat 1960 – 97. Ale 35 euro? Tak, kontrkultura to niewątpliwie ekskluzywna sprawa.

Na koniec Lucky Dragons. W okrojonej o połowę – nie wiedzieć czemu – wersji. Ostatecznie nie ma to zbyt wielkiego znaczenia. Oto jesteśmy świadkami  misterium, obcujemy ze sztuka dźwięku przez duże S. I – co ciekawe – nie jest to teatr jednego aktora. Luke Fischbeck zaprasza do współudziału w swoim secie publiczność: rozdaje grzechotki podłączone do efektów, płyty cd-r którymi można rozpraszać światło wychodzące z ustawionego na podłodze beamera, tak że moduluje ono dźwięk wypełniający zatłoczone wnętrze klubu. Zaiste jest to magiczne doświadczenie. Krótkie, ale zdecydowanie pozostawiające niezatarte wrażenie. Wyjątkowe.

***

The Dreams są z Francji. Duet damsko-męski. Ona obsługuje „elektronikę” - wiekowy keyboard plus Ipod. On – gitara. Niezbyt to wysublimowany zestaw, trzeba przyznać. Jest w tym energia, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że w tym tandemie nieco kuleje synchronizacja. Ale przecież nie o to żeby było ładnie i czysto idzie w punku. Także – z tej perspektywy – Francuzi wypadają, jak należy: nie do końca może świeżo, ale za to naturalnie.

Ponoć Aaron Funk aka Venetian Snares nagrywając „Rossz Csillag Alatt Született”, swój najbardziej epicki album -  mimo tego, że nie miał pojęcia o instrumentach smyczkowych – wymęczył partie smyków samemu. Na żywo jednak to już tylko jazda z odtwarzaczy. Szkot John Charles Wilson alias Frog Pocket idzie krok dalej – w swoich live actach łączy żywe skrzypce z bezlitosną kawalkadą kanciastych  łamańców spod znaku drill'n'bass-intelligent dance music. Faktycznie – jest gęsto. Gęsto i duszno; a klub wypełniony tak, że nie ma gdzie przysłowiowej szpilki wbić.

***

Na to czekałem. Nie dość, że wydają nową płytę, to jeszcze w końcu mogę zobaczyć ich na żywo. Mowa o Black Mountain. Zdecydowanie „highlight” tegorocznego programu. Przynajmniej dla mnie. Tego samego wieczora gra jeszcze Jayce Clayton lepiej znany jako DJ/Rupture – to w ramach cyklu Generetion Bass, który (jak w ubiegłym roku) stanowi o smaku klubowej części Incubate. Poza tym w programie GB wyróżniają się też klasyk dubstepu El-B i Neil Landstrumm, którego twórczość od jakiegoś czasu także koncentruje się przede wszystkich wokół niskich, basowych częstotliwości – jego „Restaurant Of The Assasins” i wydany rok później „Lord For ₤39” to – obok rzeczy Broken Note, Milanese, czy Vex'd – jedne z najgłębszych i najczarniejszych basowych dołów ostatnich lat. Zdecydowanie trudno te albumy przyjąć w całości przy jednym odsłuchu. Ale na parkiecie to się może sprawdzić – myślę. Zobaczymy...

Na początek – póki co – kultura i sztuka. Najpierw konferencja o piractwie, potem kolejna odsłona „New Jacks” – ekspozycji prezentującej artystyczną forpocztę Brabancji. Sprawdźmy. Na konferencji poświęconej piractwie w programie – Matt Mason, autor książki pod wymownym tytułem „Piracy”, producent i współzałożyciel Public Enemy – Hank Shocklee, artyści występujący pod szyldem Generation Bass, jakiś ponoć słynny choreograf w duecie ze słynnym krytykiem i eseistą, a na koniec prelekcja słynnego artysty i panel dyskusyjny studentów artystycznych uczelni z Tilburga, Utrechtu i Leeuwarden. Ciekawe czy Ignoranci będą mogli zadawać pytania, czy jak w przypadku panelu otwierającego festiwal zostaną tylko Ignorantami? Niestety nie jestem w stanie się przekonać: nie wytrzymuję podczas dialogu słynnego choreografa ze słynnym eseistą. Można by go zatytułować (parafrazując tytuł pewnego słynnego traktatu filozoficznego) „Pochwała piractwa”. Powinniśmy mieć na swoim sprzęcie co najmniej dwóch torrent-klientów, przekonuje Xavier Le Roy (słynny choreograf), siedząc w wyluzowanej pozie i poprawiając stylowe okulary a la Wayfarer. Ściągać wszystko i cały czas. Najlepiej na uniwersytetach – deklaruje – w sposób otwarty, nie kryjąc tego przed rektorami i dziekanami. Tak. Z pewnością. Ciekaw jestem co by na to powiedzieli studenci Politechniki Śląskiej, którym właśnie postawiono zarzuty. Zawijam się; może sztuka będzie ciekawsza...

Kluczem jest infrastruktura jako sieć pomiędzy ludźmi, jak wynika z niedzielnej prelekcji Leadbeatera. Ale co z kontentem? - pojawia się pytanie. Istnieje niebezpieczeństwo, że jego znaczenie staje się w tym kontekście drugorzędne – jeden klocek zawsze można zastąpić innym; pozostaje tylko cyrkulacja. Ucyfrowienie kultury – możliwość nieskończonej multiplikacji treści przy minimum nakładów – sprawia, że kontent schodzi na plan drugi. Zwłaszcza jak trzeba za niego zapłacić – kolejny raz mogę się o tym przekonać osobiście. Dostaje sygnał z pewnego pisma, które dostało sygnał o Incubate; kontent tytułu to w głównej mierze mniej lub bardziej otwarta reklama. Pani Redaktor pisze, że bardzo chcą wywiad z Anitą Hrnic. Świetnie – mówię. Na ile i za ile? I tutaj kontakt się urywa. Zawsze można strzelić maila – dorzuci się parę zdjęć i gotowe; to może zrobić każdy – najlepiej student w ramach stażu, jasna sprawa za darmo. Przecież wystarczy nam tylko infrastruktura. Prawda? Cóż, być może czegoś nie rozumiem, być może jestem człowiekiem niskich pobudek albo starej daty. Może. Nie wiem. Wiem, że ten tekst powstaje za darmo na portal, gdzie nie wciska się ludziom korporacyjnego gówna. A Anita Hrnic wypada zdecydowanie najlepiej z całej ekspozycji – jej projekt, w którym zestawia fotografie Britney Spears z klasykami malarstwa to faktycznie kawałek dobrej, konceptualnej roboty. Reszta prac zdaje się powtarzać gesty przewałkowane do bólu. Czerwone chorągwie rodem z Trzeciej Rzeszy z logo Albert Heijna (jedna z najpopularniejszych sieci supermarketów w Holandii) zamiast swastyki? Gest tyleż wymowny, co prosty.

Jest zimno. Zimno i mokro. Jesiennie. Po niderlandzku. Black Mountain grają dziesięć kilometrów od Tilburga, w Oisterwijk – w amfiteatrze, na łonie natury, jak przystało na zespół, który z powodzeniem wskrzesza ducha „flower power” (nie zapominajmy jednak, że to ciągle duch); w zeszłym roku miejscówkę obstawiała norweska Wardruna – nie widziałem. A im bardziej zbliżał się wieczór, tym mniejszy zapał, żeby zobaczyć Kanadyjczyków. Owszem, trzeba przyznać, ich najnowsza płyta – „Wilderness Heart” – trzyma poziom. Jest nieco bardziej akustyczna niż dwie poprzednie, ale to nie zmienia faktu, że jeśli dziś grać – powiedzmy umownie – hardrock to właśnie tak. A tu? Wieje i pada; przenikający chłód. I perspektywa dojazdu festiwalowym autobusem. Potem powrotu. Na pewno będzie tłok i ścisk. Poza tym mogę nie zdążyć na set Claytona. Chyba sobie odpuszczę... Możliwe, że się rozleniwiłem. Albo się starzeję? Albo za wcześnie otworzyłem pierwszy browar? Trudno powiedzieć. Żadna z alternatyw nie wyklucza pozostałych – na osłodę można sobie puścić  takie „Radiant Hearts” z najnowszego krążka BM. Niebiański utwór o wstępowaniu w niebiosa.

Dj/Rupture gra o pierwszej. Przed nim Bbrave – nie pamiętam jak grał, widocznie słabo. Do lokalu wbijam, kiedy kończy szwajcarski skład Orchestre Tout Puissannt Marcel Duchamp. Nie znam, jeśli mam być szczery. Ale to robi wrażenie. Aż zaczynam żałować, że to olałem. A Clayton? Długo się montuje. Trzeba zaczerpnąć świeżego powietrza...

- Wstawaj śmieciu! - chciałoby się powiedzieć. - Wstyd nam-kurwa-przynosisz! Ot, typowy Polaczek, ledwie przyleciał, tak się nastukał, że nic tylko leży. A cały dzień nic tylko nawijał, że El-B, że Dub Gabriel, że Headhunter. Paluchem na rozpisce pokazywał, że koniecznie, że trzeba, że mus – powtarzał. I co teraz? Nagle przestało cię to interesować? Śmieciu jeden! Leżysz, że aż by się chciało kopnąć. Ale nie, przecież to „prasa-goście” - żadnych takich. Leż sobie, leż. My posłuchamy, nawet potańczymy. El-B zdecydowanie daje radę, ubrany w czarną koszulkę z napisem „Wrocław”. Sto procent dubstepu. W takim bardziej klasycznym wydaniu. Sprężyste i masywne. „Jedziemy!!!” - jak to krzyczą (albo krzyczeli) w kultowym klubie Ekwador w Manieczkach.

***

Ale najjaśniejszym punktem Generation Bass okazał się Neil Landstrumm. Z całkiem innej bajki, wcześniej można było zobaczyć Dana Deacona i legendę weird folku Richarda Youngsa – przeszło jednak bokiem, zmęczenie (wraz z pogodą, cokolwiek nieśrodziemnomorską) wymogło długą siestę. Na początek sobotniego wieczoru – Monkeymarc – dubmaster z Australii. Podaje mocno i ciężko, z egzotycznym akcentem i electro wibracją. Zrzuca dropy ciężkie, że trudno o jakiekolwiek uniki, bas sieka po bandzie, na całego. Landstrumm jest bardziej jednostajny, z przygniatającym fabrycznym sznytem. Mocno i metalicznie. Jest duszno. Been there, done that. Survived! I nawet Śmieć ruszył się spod ściany. Tak – Landstrumm rządzi! Chociaż nadal nie mogę słuchać jego płyt (przynajmniej tych ostatnich).

***

Jak w Księdze Rodzaju, Dzień Siódmy – wypoczynek. Zwieńczeniem festiwalu jest koncert pod tytułem „Hallogallo 2010 plays NEU! Music” - projekt Michaela Rothera, odtwarzający klasykę krautrocka. Sorry, ale odtworzyć to sobie można w domu. Ściągnąć, przekopiować. Zrobić remiks. Albo edit. Jakoś mało to przekonuje, zwłaszcza że na plakacie wielki napis NEU! - małym drukiem dodane „Hallogallo 2010 plays...”. Takie małe piractwo (albo chwyt marketingowy). Co tu robić? Może to kino klasy „f”? Czemu nie? Zobaczmy. Można się jeszcze załapać na  produkcję pod wymownym tytułem (jak większość w cyklu Pirate Cinema) „Titanic II”. I trzeba przyznać: to jest naprawdę fatalne. Chociaż... Nie tak fatalne, jak można było się tego spodziewać. A przez to jeszcze bardziej fatalne. Nie tyle „low budget”, co „middle”. Naście, jeśli nie dziesiąt tysi zostało wydane. To nie do końca taka klasa „f”. Niektóre produkcje z lat 80. pozostają w tyle pod względem jakości. I nawet jeśli fabularnie jest to cytat cytatu, kopia kopii, są momenty, że nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać – czy to na poważnie, czy nie do końca. Jasne, że nie na poważnie. Chociaż zagorzały fan kina klasy „b” sprzed dwóch dekad – taki  lekko jakby w tym okresie zawieszony – z pewnością byłby wniebowzięty, byłaby to dla niego prawdziwa uczta. Cóż, co dla jednych jawi się delicją, dla innych jest cokolwiek ciężkostrawne. Seans skończony. THE END.

[zdjęcia: Michał Nierobisz]

Charles Leadbeater [fot. Michał Nierobisz]
Ab Baars [fot. Michał Nierobisz]
Andy Moor [fot. Michał Nierobisz]
The Ex [fot. Michał Nierobisz]
Alex de Groot, Zola Jesus [fot. Michał Nierobisz]
Alan Paloma, Neon Indian [fot. Michał Nierobisz]
Idiot Glee [fot. Michał Nierobisz]
Johannes von Weizsäcker, The Chap [fot. Michał Nierobisz]
Panos Ghikas, The Chap [fot. Michał Nierobisz]
Johannes von Weizsäcker, The Chap [fot. Michał Nierobisz]
Driver & Driver [fot. Michał Nierobisz]
Patric Catani, Driver & Driver [fot. Michał Nierobisz]
Chris Imler, Driver & Driver [fot. Michał Nierobisz]
Drowning Dog [fot. Michał Nierobisz]
Lucky Dragons [fot. Michał Nierobisz]
Piraci w eterze [fot. Michał Nierobisz]
Frog Pocket [fot. Michał Nierobisz]
Frog Pocket [fot. Michał Nierobisz]
Xavier le Roy & Marten Spangberg [fot. Michał Nierobisz]
Prasa i goście [fot. Michał Nierobisz]