Helsiński festiwal Flow, najciekawsza impreza w Finlandii z roku na rok się rozwija i podczas tegorocznej, piątej edycji, w której miałem okazję uczestniczyć, rozudowała lineup o wiele bardziej, w porównaniu do minionych lat. Mimo że festiwal wciąż pozostaje w cieniu innych skandynawskich imprez muzycznych jak norweski Oya Festival czy szwedzki Way out West, swoim programem z roku na rok udowadnia, że jest warta do wpisania na szlak muzycznych letnich festiwali, tym bardziej dlatego że odbywa się w malowniczo położonych Helsinkach.
Nim przejdziemy do muzyki warto wspomnieć, że Flow niezwykłą staranność przykłada do wystroju i części graficznej festiwalu. Oprócz ciekawych ozdobników wszystkich materiałów poświęconych imprezie, organizatorzy festiwalu kładą ogromny nacisk na przyjazne zaaranżowanie terenu, na którym odbywają się imprezy. W Suvilahti, dzielnicy znajdującej się zaledwie kilka przystanków metra na północny wschód od centrum Helsinek, na terenie zabytkowej elektrowni aranżują oni niesamowitą przestrzeń, która staje się niecodziennym miasteczkiem festiwalowym. Część przestrzeni z gastronomią wyłożona jest prawdziwą trawą, w kilku barach znajdują się kanapy czy pomysłowo zaaranżowane przestrzenie, które arenę Flow czynią miejscem ciekawym do spędzenia wolnego czasu, nawet pomiędzy koncertami. Finowie – podobnie jak w Polsce – muszą mieć wyraźnie oddzielone miejsca w których można spożywać alkohol, z czego wywiązują się świetnie. To, co w Polsce na niemal wszystkich festiwalach wydaje się niemożliwe, im udaje się znakomicie – potrafią ogródki piwne ustawić w taki sposób, że bez problemu można oglądać z nich występy na scenie głównej, a do namiotowej z alkoholem można wchodzić bez problemu. Nie wspominając o polityce recycyclingu, w ramach której kaucji podlegają wszystki kubki i puszki. Efekt – po koncertach ludzie niemal zbierają to, co zostawili festiwalowicze i odnoszą do barów – pola kubków, które w Polsce są codziennością, trudno się więc doczekać.
Na strukturę imprezy składają się trzy główne przestrzenie - scena główna, scena namiotowa, i zamknięta hala Voimala, w której każdego dnia odbywa się koncert dla siedzącego audytorium z muzyką wymagającą skupienia, a później sceną klubową. Uzupełnia ją kolejna sala Tiivistamo, w którym w tym roku można było przekonać się o ogromnym bogactwie młodej fińskiej muzyki oraz Takapiha/Back yard, gdzie odbywały się imprezy przy setach dj’skich.
Flow najlepiej zrelacjonować według typu zaproszonych artystów. Pierwszy z nich stanowią gwiazdy festiwalowe, czyli zespoły najbardziej popularne w alternatywnej muzyce. Do tych bez wątpienia należy M.I.A, która dała jeden z najciekawszych koncertów festiwalu. Niestety nie była wspomagana przez muzyków, a podkłady generowała sobie sama, co jednak nie przeszkodziło jej w daniu porywającego koncertu: pełnego hałasu, żywiołowości czy spontaniczności w ramach której wychodziła w kierunku publiczności wielokrotnie i partycypowała w wydarzeniu razem z nimi.
Kolejnym ważnym zespołem było francuskie Air, które co prawda ostatnią płytę wydało dość dawno, jednak w Helsinkach przypadła im rola headlinerów. Przekrój przebojów od kilku starych hitów do nowych utworów brzmiał sympatycznie, ale nie robił jakiegoś oszałamiającego wrażenia – ot poprawnie odegrane melodie, do których można było się miło kołysać. O wiele gorzej za to wypadł duet The xx, któremu przypadła rola headlinera ostatniego dnia imprezy. Grupa w wersji scenicznej, podobnie jak na tegorocznej Primaverze wypada zupełnie mdło. Należy żałować, że zamiast nich na zakończenie nie wystąpił Jonsi, którego koncert odwołano z powodu kontuzji perkusisty – może wtedy finał festiwalu byłby żywszy i bardziej zapadłby w pamięć.
Nie zawiedli za to twórcy jednych z dwóch najciekawszych płyt elektronicznych tego roku. Four Tet na Voimala Club, zaserwował porywający set, w którym zaprezentował przede wszystkim utwory ze swojej ostatniej płyty w rozbudowanych wersjach. Po tegorocznej trasie koncertowej w końcowych częściach koncertu testuje już nowe utwory, w których jednak elementy house penetruje zbyt mocno, co momentami było nie do wytrzymania. Świetnie egzamin zdał za to Caribou, który z powodu odwołania koncerty Jonsiego wylądował na głównej scenie, zamiast grać w namiocie. To dowiodło, że Dan Snaith z zespołem w przestrzeniach otwartych sprawdza się najlepiej. Koncert wypadł o niebo lepiej niż tegoroczny występ w Gdańsku i niemal dorównał występowi na Offie przed dwoma laty, jednocześnie stając się jednym z najjaśniejszych punktów festiwalu
Drugim ważnym nurtem na Flow, były zespoły z nurty muzyki world. Najciekawiej zaprezentował się rewelacyjny Omar Souleman, który na scenie namiotowej zagrał niecałe 40 minut, ale jego orientalne brzmienia podane w tanecznej wersji (z gościnnym udziałem perkusisty K-X-P) brzmiały porywająco, ciekawie rozbudowując formułę obecną na płytach.
Fantastyczny, niemal półtotoragodzinny set dało Konono no 1, które swoje długie czasem nawet kilkunastominutowe utwory odegrało z niespotykaną werwą i energią. Tańcom pod sceną nie było końca. Podobnie rzecz się miała przy bardzo radosnym występie Jimi'ego Tenora i Tony'ego Allena. Razem grali z kilkuosobowym składem, który otwierał całą imprezą i udało im się to doskonale – ciepłe, afrykańskie rytmy pierwszego dnia festiwalu postawiły poprzeczkę bardzo wysoko i tylko niewielu koncertom udało się ją przeskoczyć. Szkoda tylko że Allen niejako pozostawał w cieniu szalonego Fina.
Osobną uwagę poświęcę zespołom nieco mniej popularnym niż główni headlinerzy. Dwa z występów znalazły się w programie na Voimala Concert. Pierwszego dnia był to koncert grupy Ulver – bardzo mroczny set, stopniowo narastający i rozwijający się, który tworzył specyficzną atmosferę, nieodłącznie związaną z muzyką Norwegów. We mnie jednak pozostawił pewien niedosyt, związany z lekką teatralnością i w kilku miejscach przeważającym patosem. Kontrapunktem był dla niego koncert Owena Palleta dnia następnego – lekki, przyjemny i pełen zaskakujących zwrotów akcji. Pallet fantastycznie odegrał dużą część materiału z „Heartland” i kilka swoich wcześniejszych utworów. Jego zręczność przy obsługiwaniu skrzypiec robiła wrażenie wielokrotnie.
Świetnym uzupełnieniem tych koncertów były występ szwedzkich Junip i The Radio Dept. Ci pierwsi, kojarzeni z José Gonzálezem, zagrali kilkudziesięciominutowy set bardzo ciepło brzmiących piosenek, utrzymanych w szybkiej rytmice. Pięcioosobowy zespół miał do dyspozycji całą gamę ornamentów – bongosy, perkusję, gitary i klawisze. To ciekawa zapowiedź nadchodzącej płyty „Fields”, która ma ukazać się jesienią. Nie mniej sympatycznie wypadło The Radio Dept. Kiedy występowali na Offie, słuchałem Dinosaur Jr., więc w Helsinkach można było nadrobić zaległości w tych bardzo emocjonalnie brzmiących piosenkach.
Ważnym elementem festiwalu jest nacisk na fińską scenę muzyczną, w ramach której można było zapoznać się zarówno z muzycznymi weteranami jak i młodymi formacjami. Do tych pierwszych bez wątpienia należy Circle, grupa darzona w Finlandii ogromną estymą i ciesząca się dużą sławą, która jednak w trakcie koncertu zaprezentowała się dość przeciętnie – taneczne melodie zyskiwały dużo dzięki szaleństwom wokalisty zespołu, Jussi’ego Lehtisalo, z daleka łudząco podobnego do Fredy'ego Mercurego. Sporą popularnością cieszy się także Husky Rescue, którzy w kilkuosobowym składzie wypadli jednak mdło i wcale nie zapadli w pamięć.
Ciekawie pokazało się K-X-P, którzy prezentują nieco bardziej żywiołowe spojrzenie na krautrock i swoje rozbudowane suity potrafią zaaranżować na koncert nieco ciekawiej, niż ma to miejsce na ich debiutanckiej płycie. Frapująco wypadł piętnastoosobowy jazzowy skład Ricky-Ticky Big Band (w którym oprócz kontrabasisty, pianisty i perkusisty cała reszta to sekcja dęta), Isalaja przypominająca trochę Bjork, lecz jednak w bardziej wysumblimowanej, a jednocześnie psychodelicznej wersji czy folkowy, przytulny zespół Kiila.
Dopełnieniem festiwalu były dwie najciekawsze moim zdaniem imprezy taneczne. Awesome tapes from Africa zagrał przekrój afrykańskich dźwięków, które prezentuje na swoim blogu, a kolektyw We Love Helsinki odegrał całą masę światowych hitów w fińskich wersjach - „Preety Woman”, kawałki The Beatles czy Stonesów śpiewane w całkowicie niezrozumiałym fińskim języku, robiły wrażenie i niejednokrotnie śmiałem się przy nich pod nosem.
W podsumowaniu Flow wypada pozytywnie, chociaż muzycznych olśnień podczas tego roku było mało, a jakość większości występów nie wykraczała ponad średnią, większe wrażenie robiąc jedynie w kilku momentach.
Na plus w ocenie festiwalu na pewno wypada lokalizacja, świetne zaaranżowanie przestrzeni, ekologiczna polityka i pomysłowe rozstawienie scen. W kwestii muzycznej świetnym doskonałe jest podzielenie wieczorów na muzykę „do słuchania” i „do zabawy” oraz zebranie zarówno artystów bardziej popularnych, robiących w sezonie furrorę jak i tych mniej znanych.
Na minus zaliczyłbym ułożenie lineupu. Dość wcześnie (ok. 14) rozpoczynająca impreza jest zorganizowana tak, że chcąc obejrzeć znane formacje, mało mamy czasu na zapoznanie się z młodymi fińskimi wykonawcami. Można im poświęcić jedynie kilkanaście minut, przez co czasem koncertów słucha się niedokładnie i w ogromnym pośpiechu. Dużym niedociągnięciem są sale Voimaala i Tiivistamo, gdzie w obliczu zgromadzonego tłumu było niespotykanie gorąco i nie dało się wręcz oddychać. Tropikalne temperatury nie sprzyjały również koncertom w namiocie i w celu poprawienia jakości odbioru, organizatorzy powinni przemyśleć co zrobić, aby słuchanie muzyki w tych przestrzeniach było przyjemniejsze.
Większość elementów zdecydowanie jednak wypada na plus – Flow ma doskonałe predyspozycje do walki w rankingu na najciekawsze skandynawskie festiwale. Mimo że ze wszystkich północnych krajów jest położony najdalej na wschód, pod względem programowym jest nie mniej ciekawy od konkurentów. W tym roku przez całą imprezę przewinęło się niemal 50 tys. festiwalowiczów. Oby z roku na rok zwiększała się liczba osób z zagranicy.
[zdjęcia: Jakub Knera]