Trudno oprzeć się wrażeniu, że na przestrzeni ostatnich dwóch dekad Devo zajmowało się przede wszystkim przysłowiowym odcinaniem kuponów od spektakularnego sukcesu z początku lat 80. Począwszy od lat 90. kwartet wydawał głównie składanki i kompilacje, przypominające ich największe przeboje - „Mongoloid” czy „Jocko Homo”. Od czasu do czasu pojawiał się zapis jakiegoś koncertu. W końcu jednak amerykańska formacja podjęła próbę przełamania twórczego impasu. Niestety niezbyt udaną.
Recepcja krążka już na etapie tytułu może wzbudzać uczucia mieszane. Nie wiadomo jak traktować tytułową sugestię. Jako koszmar copywritera? Przekorny żart? Załóżmy to drugie – w końcu jedną z charakterystycznych cech twórczości Devo była groteska. A poza tym, nawet jeśli panowie przez ostatnie dwadzieścia lat zajeżdżali konia, na którym wjechali na szczyt, nie uprzedzajmy się niepotrzebnie, tudzież spróbujmy zachować minimum dziennikarskiego obiektywizmu. Także posłuchajmy...
Nowe Devo brzmi jakby utkwiło gdzieś w drugiej połowie lat 80., kiedy to postpunk zmienił się w swoją karykaturę w postaci new romantic, a rock zdominowany był przez lwie grzywy Europe i Bon Jovi. „Something For Everyone” lokuje się gdzieś pomiędzy – w pół drogi między tandetnym plastikiem synth popu, a rozmachem rodem ze stadionu. Gdzieś jakby zgubił się funkowy puls i rytmiczna asymetria. Zamiast tego pojawiła się rock'n'rollowa prostota, żeby nie powiedzieć prostactwo. Cóż, nie od dziś wiadomo, że nie można wygodzić wszystkim.
[Michał Nierobisz]