W maju 2008 roku dziennikarz New Yorkera próbował sprowadzić do wspólnego mianownika twórczość takich artystów jak Megasoid, Lucky Me, czy Glitchmob, określając ją mianem lazer bassu. W niedługim czasie pojawiły się kolejne etykietki: mutant dancehall, aqua crunk czy raggaclash. W dwa lata później hasło „lazer bass” znaczy niewiele. Lazer bass? Że co? Tego rodzaju brzmienia zostały ostatecznie ochrzczone mianem „wonky”. Teraz już coś zaczyna dzwonić? Tylko gdzie...?
Głównie w Wielkiej Brytanii. Zomby, Joker, Ikonika, Rustie. Nowy styl w pewnej mierze stanowił uboczny efekt basowej rewolucji, jaka zaszła na Wyspach za sprawą dubstepu – stanowił pewną wariację tej estetyki. Proponował dla niej – potencjalnie – nowy outfit. Zachowując masywne brzmienie w sferze aranżacyjnej zamiast monochromatycznych odcieni szarości stawiał na barwy kwaśne i fosforyzujące. Paul Geissinger alias Starkey wraz z Megasoid i Glitch Mob stanowili przyczółek nowego trendu za Oceanem. Podawali potężne basowe rytmy, ale barwili je plastikowymi, jękliwymi pasażami – gdzieś w pół drogi między brytyjskim grimem, południowoamerykańskim crunkiem, a electro i chip tunes.
Na swoim drugim albumie filadelfijczyk nieco spuszcza z tonu. To już nie tylko amplifikowany rave na zwolnionych obrotach. Motoryka, chociaż ciągle stanowcza, jest zdecydowanie luźniejsza – w perkusyjnych sekwencjach więcej jakby przestrzeni. Akcent jest na to, co pomiędzy: pociągłe pasma oślepiających jaskrawości z plug-inów. Więcej jest melodii – tu i ówdzie nawet śpiewają panie („Stars” i „New Cities”). Zdarzają się też momenty hiphopowe – np. gościnny występ teksańskiego rapera Cerebral Vortex. Ciągle jest jednak mocno i syntetycznie.
[Michał Nierobisz]