Debiutancki album Buriala był jednym z tych krążków, które przecierają nowe szlaki. Pozostało tylko czekać aż na wydeptaną ścieżkę wkroczą epigoni. Tak zwykle przecież bywa w przypadku artystów z naprawdę unikatową wizją. Tak było w latach 90. z luminarzami drum'n'bassu, jak choćby Grooverider, czy A Guy Called Gerald. Tak było z prekursorami intelligent dance music, jak Aphex Twin, czy Autechre. Artyści ci znaleźli całe rzesze naśladowców, które na przestrzeni lat utrwaliły w kulturze wykreowany przez nich idiom, czy estetykę. Aż dziw bierze, że tak niewielu próbuje podążać śladami William Bevana. Można to uznać za rękojmię oryginalności – świadectwo tego, że muzyka Buriala jest po prostu nie do podrobienia.
A jednak. Znalazł się ktoś, kogo twórczość wywołuje mimowolne skojarzenia z wydawnictwami takimi jak „Ghost Hardware” czy „Untrue”. Nazywa się Daniel Richmond, rezyduje w podlondyńskim St Albans – w zeszłym roku debiutował pod szyldem Clubroot.
Wydany nakładem amerykańskiego Lo Dubs krążek przynosił porcje dźwięków jako żywo przypominających o charakterystycznym stylu Bevana – podobny rytmiczny minimalizm, przepastną basową głębię i eteryczną, tajemniczą atmosferę. - Prawie jak Burial – można było sobie powiedzieć, słuchając tego wydawnictwa. Jednak – jak wiemy – prawie robi wielką różnicę. I ta różnica jest bardzo odczuwalna na drugim longplayu, który ukazał się w rok po debiucie. Osnuwające oszczędne rytmy opary nabrały kiczowatego etno-wydźwięku rodem z najgorszych horrorów world music, odwołujących się do brzmień Bliskiego Wschodu. Miała być zapewne urzekająca klimatem melodyka, a jest plastik i kicz. Aż boli w ucho.
[Michał Nierobisz]