Przeniesienie Off Festival do Katowic umożliwiło już na piątej edycji ważny krok – przeistoczenie sympatycznej imprezy o zasięgu krajowym w festiwal, który z powodzeniem konkurować może z tymi zachodnioeuropejskimi, a zdaniem niektórych był najciekawszym obok Primavera Sound wydarzeniem sezonu. Włączenie niedzieli w program otwartej części festiwalu pozwoliło na zwiększenie liczby występujących artystów. Tegoroczny line-up nie tylko podniósł prestiż festiwalu, ale też wyraźniej ukazał jego charakter i zaprezentował bardzo dobrą perspektywę polskiej muzyki, będącej obecnie w świetnej formie. Przeprowadzka zabrała niestety także kilka organizacyjnych wad festiwalu, o których na koniec. Najpierw o sednie, czyli muzyce.
Headlinerzy – czyli artyści zagraniczni wieczorami pod gołym niebem (o polskich odrębnie)
Najlepszym w tej grupie koncertów okazał się w naszej opinii Dinosaur Jr., którzy na pożyczonym od innych zespołów sprzęcie zagrali koncert zwarty, pełen niepowtarzalnych gitarowych odjazdów i niezbędnej dozy niedbalstwa. Panowie byli dobrze i, jak na ich standardy, cicho nagłośnieni, co pozwoliło uchwycić walory ich muzyki bez strachu o kondycję bębenków. Tindersticks w piątek jak nikt inny na Off 2010 postawili mnie przed pytaniem, czy wyciszoną atmosferę można wykreować na tych największych scenach. Zwalcowanemu przez Zu, nie udało mi się odnaleźć w aurze muzyki Staplesa i spółki. W piątek zobaczyliśmy też budzący skrajne reakcje koncert The Fall – Mark E. Smith niemal spał na scenie i naszym zdaniem koncert im nie wyszedł. Wreszcie, w niedzielę pojawili się The Flaming Lips ze swoim zdumiewającym cyrkiem. Wizualnie i performersko faktycznie ich szoł robi wrażenie, jednak dla mnie (nie jestem fanem grupy), za mało było w całym przedsięwzięciu interesującej muzyki. Wraz z confetti i balonami spadło napięcie. A po wypowiedzi Coyne’a na temat wojny w Iraku – jest zła, bo giną w niej amerykańscy i europejscy żołnierze, ale na szczęście Amerykanie z końcem sierpnia mają zaprzestać walk i problem zniknie – uznałem, że lepiej by namawiał publikę do szczekania. W lipcu liczba ofiar cywilnych w Iraku sięgnęła 400 osób (dwa razy więcej niż w poprzednich miesiącach), ale kto by się tym przejmował w środku pastelowego szoł? Wcześniej, płaczliwa muzyka Shearwater po raz kolejny nie potrafiła mnie przekonać, aż tu nagle skończyła się po 35 minutach. The Horrors faktycznie byli horrorem dla części uczestników festiwalu – piosenki o problemach, które nie wzruszają już osób po 25-tym roku życia, nie dostarczające żadnych nowych wrażeń, gdy zna się Joy Division i co najmniej jedną płytę Interpol lub Editors. Mieszane uczucia pozostawił niedzielny koncert No Age, który miał momenty świetne, ale też nudne. Nie poradzili z nim sobie akustycy – No Age muszą brzmieć naprawdę głośno, gitara musi przytłaczać, a bębny wgniatać w ziemię. Generalnie ciche nagłośnienie na Offie pozbawiło ich atutów, redukując noise-pop do pop punka.
Scena eksperymentalna – czyli sukces artystyczny i frekwencyjny przerastający oczekiwania
Najmniejsze audytorium Offa okazało się namiotem lepszym od Sceny Trójki pod względem nagłośnienia i warunków odbioru, raz po raz pękając w szwach. Tam właśnie tworzyła się najlepsza, najbardziej intensywna bądź intymna atmosfera, tam materializowały się odkrycia festiwalu. O polskich wykonawcach za chwilę, najpierw o zagranicznych. Pierwszego dnia scena eksperymentalna przyniosła miażdżący koncert Zu, którzy co prawda mogą zabrzmieć lepiej, ale i tak byli doskonali. Ciekawostką było dronowe otwarcie koncertu, po którym rozpętała się nawałnica włoskiego trio. W piątek świetny koncert dali też The Psychic Paramount, grający głównie nowy materiał, bardziej poukładany niż jammy z pierwszej studyjnej płyty. Trans Am postawili pytanie, czy przekomarzanie się z kiczem na bazie rasowego chicagowskiego post-rocka drażni, czy wciąga – moim zdaniem wokodery na wokal w kawałkach z „Thing” stają się strawne właśnie na żywo.
W sobotę rewelacyjny, jeden z najlepszych na całym festiwalu, koncert dali Zs. Nowojorski kwartet, na płytach hermetyczny, na żywo okazał się komunikatywny. Cierpliwie budowane, nieco abstrakcyjne utwory nabrały walorów niemal piosenkowych, a ciekawe nagłośnienie występu – z gitarami puszczonymi z monitorów za zespołem i perkusją oraz saksofonem z przodów – dodało intrygującej głębi. Wcześniej polska publiczność zafundowała These Are Powers zapewne najlepszą imprezę na ich europejskiej trasie, choć sam zespół był przeciętny.
W niedzielę, zapowiadani przez nas jako czarny koń festiwalu, tUnE-yArDs, bezapelacyjnie porwali liczną publiczność. Charyzma, naturalność i niezwykły wokal Merrill Garbus, utwory budowane na real-time loopach ukulele i werbla, spięte precyzyjnymi liniami basu czynią tUnE-yArDs jednym z najbardziej niezwykłych koncertowych zjawisk na świecie – świetnie, że dzięki Off wreszcie zobaczyliśmy ich w Polsce. Dla wielu było to chyba największe odkrycie festiwalu, a fantastyczna atmosfera uczyniła koncert tUnE-yArDs wyjątkowym. Wcześniej urok i potencjał DIY-owej filozofii pokazali też Damon and Naomi, tworzący kiedyś Galaxie 500. Ich koncert był niezwykle prosty w środkach wyrazu, trafiający w sedno emocji, wywołujący wzruszenia. Po koncercie Damon Krukowski stanął obok sceny i rozpoczął sprzedaż płyt i książek. Także The Tallest Man on Earth udowodnił dobitnie, jak muzyka oparta o podstawowe środki nabiera siły i blasku w żywym kontakcie, nawet jeśli z płyty wydaje się przeciętna. Ostatni cios zadali zaś Shining, których ekstremalny jazzowo-thrashowo-progrockowy mariaż nabrał na Offie szczególnej intensywności. Ergo – wielkie brawa za program Sceny Eksperymentalnej i od razu prośba do organizatorów, by w przyszłym roku była ona trochę większa.
Scena Trójki Offensywy czyli misz masz z przebłyskami
Scena ta nie miała wyraźnej linii programowej, zbierając tak jakby artystów nie mieszczących się na otwartych scenach. W piątek byli to przede wszystkim Black Heart Procession i Efterklang (sorry, odpuściliśmy Toro Y Moi). BHP, zapowiadani z enigmatycznym „specjalnym” projektem, zagrali po prostu w duecie bez sekcji rytmicznej. Minimalizm aranżacji miał pewien sens, ale nie w festiwalowym otoczeniu, gdzie o skupienie trudniej – zwłaszcza, gdy dudni scena za rogiem. Dla kontrastu, Efterklang zagrali barwny koncert, ledwie mieszcząc się na scenie. W sobotę stylistyczny rozstrzał wyznaczyli Mouse on Mars, którzy zagrali set dobry, choć momentami pod publiczkę, oraz A Hawk and a Hacksaw – ci zagrali w konserwatywnej (bez elektroniki), choć nie stroniącej od niespodzianek, formule. Nie wszystkim grupom odwołującym się do muzyki etnicznej z odległego im rejonu wierzę, jednak im tak. W niedzielę atrakcji w trójkowym namiocie było jakby mniej, bo Bear In Heaven nie byli zbyt przekonywujący, a Dum Dum Girls niebezpiecznie zbliżyły się do muzycznego analfabetyzmu.
Polska muzyka na Off 2010, czyli dzieje się naprawdę dużo
Tegoroczny Off kreatywny ferment w rodzimej muzyce pokazał najlepiej w swojej historii. Zobaczyliśmy więc zainspirowany przez Off powrót Something Like Elvis, którzy pierwszy od siedmiu lat koncert zagrali fajnie, choć jeszcze bez luzu, który pewnie przyjdzie na jesiennej trasie. Mitch & Mitch With Their Incredible Combo, Baaba, Lao Che i Pink Freud (z sekcją dętą, a w trzech ostatnich utworach też z Buniem na wokalu i gitarze) zagrali bardzo dobre, "festiwalowe" koncerty. Sprawdziła się Apteka z „Mendą”. Ale nie można zapomnieć o zespołach bardziej niszowych (i naszym łamom bliskich): noise-rockowym Plum (zaskakująco melodyjny koncert), Tides from Nebula (potwierdzili, że nikt tak twórczo jak oni nie podąża w Polsce ścieżką Explosions In the Sky i Isis), Indigo Tree (brzmieniowy minimalizm i emocjonalny rozmach sprawdziły się nawet o 15), Tin Pan Alley (nie zabrzmieli idealnie, ale nikt tak dobrze nie czerpie z indie-rocka lat 90tych jak oni), czy bliżsi rockowej nostalgii Manescape, których w jednym kawałku wspomógł Maciej Cieślak. Rewelacyjny koncert dało trio Kyst, które w kilka miesięcy po premierze debiutu gra już tylko nowy, bardziej abstrakcyjny materiał. Świetny był koncert, performans niemal, duetu Niwea - muzycznie spójny i ukazujący nowy materiał. Na otwarcie festu na głównej nieźle zagrały dwie kapele, których potencjał ciągle pozostaje niezrealizowany – Potty Umbrella i Hotel Kosmos. Piątek doskonale zamknęli Szelest Spadających Papierków – przewalającym się trzaskiem, szumem i jazzowymi podziałami na kontrabasie.
Zupełnym hitem były jednak wczesno-popołudniowe koncerty na głównej scenie, które dali w sobotę Paula i Karol a w niedzielę Ed Wood – najbardziej zjawiskowi debiutanci ostatnich kilkunastu miesięcy. Paula i Karol to kolejny pięcioosobowy duet, porywający wyjątkową zdolnością do bezpretensjonalnych, quasi-akustycznych piosenek o każdej porze i w każdych warunkach. Nie ma w Polsce drugiego zespołu, który tak naturalnie i urzekająco bawi się w song-writing, co koncert na Offie dobitnie pokazał. Ed Wood, duet gitara+wokal/bębny, zawsze gra desperackie koncerty, lecz offowy był wyjątkowy – do zespołu najpierw dołączył Macio Moretti na basie, a na koniec Twix z Tin Pan Alley na wokalu. Olśniewające kontrastami, chaotyczno-melodyjne, noise’owo-melancholijne kawałki Ed Wood dostały potężnego kopa za sprawą basu Macia i tym samym o 15 w niedzielę przeżyliśmy jeden z najlepszych koncertów całego festiwalu.
Na tym tle rodzime gwiazdy wypadły nijako. Lenny Valentino zagrali poprawnie, ale bez zaskoczenia i tak jakby poszukując brzmienia przez znaczną część koncertu. Pozostał niedosyt, a formuła powrotu do „Uwaga, jedzie tramwaj” chyba się wyczerpała. Hey wypadł lepiej niż przed dwoma laty, grając bardziej aktualny materiał i kończąc kowerem PJ Harvey. Rozczarowali za to bracia Waglewscy z Kim Nowak i O.S.T.R. – ich próby wyjścia z hip-hopowego grajdołka poprzez odpowiednio rock’n’roll i instrumentalne aranżacje wypadają banalnie.
Inspired by Chopin – czyli jak Fryderykowi i słuchaczom nie zrobić krzywdy
W drugiej połowie roku chopinowskiego trudno nie zgodzić się z Dorotą Szwarcman, że miast faktycznie przybliżyć kompozytora szerszemu gronu słuchaczy, może stać on się źródłem absurdów. Offowy projekt odkrywczych i pamiętnych reinterpretacji dzieł Chopina nie przyniósł, ale obyło się też bez profanacji i kiczu. Jednak zarówno Matmos, jak i Zu (dronujący marsz żałobny) chopinowski paragraf umowy dosłownie wymęczyli. tUnE-yArDs podeszli do niego na luzie – Merrill przetworzyła linię marsza żałobnego w wokalną pętlę jednego ze swych utworów. William Basinski chopinowski cytat włączył po prostu do swych taśm, a Philip Jeck zmieścił na jednym z winyli. W przypadku Zs i Fennesza trawestacje były mniej czytelne, ale też nie kluczowe. Ex post, główną zaletą IBC było ściągnięcie na festiwal czwórki Matmos, Fennesz, Basinski, Jeck, których usłyszeć można raczej na festiwalach muzyki współczesnej, a nie letnich imprezach. Szkoda tylko, że Basinski i Jeck, stanowiący wspaniałą alternatywę dla dubstepu, wykorzystującego swoje 5 minut sławy i obecnego na praktycznie wszystkich festiwalach, grali tak późno i już dla nielicznych. Jedynie Fennesz zagrał dla wypełnionego namiotu, potwierdzając zresztą, że od czasu „Black Sea” jego muzyka staje się coraz bardziej przystępna. Co w festiwalowych warunkach wychodzi jej tylko na dobre.
Łyżka dziegciu, czyli organizacyjne absurdy
Wobec różnorodnej, przebogatej oferty muzycznej i ewidentnego rozwoju Offa w tym względzie, tym bardziej rażą absurdy organizacyjne. Sceny otwarte kilkukrotnie zagłuszały koncerty w namiocie Trójki, choć wystarczyłoby nieco inaczej zorientować sceny i problem byłby znacznie mniejszy. Katastrofalna oferta gastronomiczna, przekleństwo już w Mysłowicach, w tym roku, po zapowiedzi organizatorów oferty o „pełnym wachlarzu smaków – od tradycyjnej, regionalnej kuchni śląskiej, przez dania wegetariańskie, aż po smakołyki z Azji i słodkie desery”, zdała się wręcz przewrotnym żartem. Golonkę po azjatycku jeszcze od biedy można sobie wyobrazić, wegetariańską i na słodko już trudniej… Absurd ogródka gastronomicznego nasilił się w wyniku działań sił porządkowych, zabierających uczestnikom wszelkie jedzenie i płyny przy wejściu na teren festiwalu oraz przy wyjściu z ogródka. Przy tym w regulaminach zawarto zakazy odpowiednio wnoszenia alkoholu, szkła i puszek, oraz wynoszenia szkła i jedzenia. Sprzeczne z tym zachowania służb porządkowych i niemożliwość wyjaśnienia na miejscu przyczyn tego stanu rzeczy są po prostu niepoważne. Naprawdę, traktowanie uczestników jak potencjalnych wandali może jest uzasadnione na dożynkach powiatowych albo piłkarskim meczu derbowym, ale nie na festiwalu, który zbiera nieprzypadkową publiczność – przyjeżdżającą dla muzyki, nie tylko z Polski. Skoro „off”, to może bardziej przyjaźnie dla ludzi, którzy ufają już wizji artystycznej festiwalu. Organizatorzy wierzą już zapewne w gusta swych odbiorców, bez których kulturalnego i aktywnego uczestnictwa Off nie stałby się w przeciągu kilku lat wyróżniającym europejskim festiwalem. W ucywilizowanie publiczności też mogliby uwierzyć.
W galerii układ analogiczny jak w tekście – najpierw artyści zagraniczni na scenach otwartych, eksperymentalnej, trójkowej, następnie polska muzyka i „chopinowski” kwartet.
[tekst: Piotr Lewandowski; współpraca: Jakub Knera, Łukasz Folda, Marcel Mahr]
[zdjęcia: Piotr Lewandowski, Łukasz Folda]