Bartłomiej Wołyniec spełnia wszystkie warunki do tego, aby nagrać porządną i ciekawą płytę: ma mnóstwo pomysłów, potrafi z jednej strony poeksperymentować z dźwiękiem i wokalem, a z drugiej tworzyć chwytliwe piosenki. Niektóre z nich fenomenalnie podbija bitem i nadaje im specyficznego charakteru, dzięki czemu słucha się ich z niekłamanym zainteresowaniem.
ALE
Słuchając jego debiutanckiej płyty, zatytułowanej na tą okazję dziwacznym neologizmem „Wirmentacha” trudno nie mieć wrażenia, że kompletnie nic nie trzyma się tutaj kupy, a jej narracja niemiłosiernie kuleje. Pierwsze dwa utwory otwierają ten krążek nienajgorzej, ale późniejsze przejścia między stylistykami w najmniejszym nawet stopniu nie są ciekawą układanką. To raczej męczące skakanie po gatunkach muzycznych, które na celu ma chyba jedynie zaprezentowanie muzycznej erudycji Wołyńca. Ten debiut to dowód na to, że kolejność utworów na płycie ma niebagatelne znaczenie w jej odbiorze.
„Wirmentacha” udowadnia że „chcieć” niekoniecznie znaczy „móc”. Brakuje jej polotu, płynności i jakiejkolwiek dynamiki. W wielu przypadkach określenie płyty jako pomysłowy, muzyczny śmietnik, należałoby uznać za komplement. Tutaj to największa wada, tym bardziej że sama produkcja pozostawia wiele do życzenia i pachnie mocną prowizorką. Oby Wołyniec wyciągnął z tego wnioski na przyszłość.
[Jakub Knera]