Tom Gabriel Warrior na muzyce zjadł zęby jak mało kto. To właśnie dowodzone przez niego zespoły, najpierw Hellhammer, potem Celtic Frost, miały ogromny wpływ na powstanie, działalność i przede wszystkim dokonania choćby Paradise Lost, Darkthrone, Sadness. Rozpiętość stylistyczna, o którą zahaczył Tom, też czasem przyprawiała słuchaczy o zawał serca. Wystarczy wspomnieć prawie glamowy album „Cold Lake”.
Dwa lata temu doszło do rozłamu w szeregach Celtic Frost i Tom zdecydował o rozpoczęciu nowej muzycznej drogi. Kiedyś już raz próbował sił, kisząc się w niezrozumiałych eksperymentach z Apollyon Sun. Tym razem poszedł za ciosem ostatniego albumu Celtic Frost – „Monotheist” (2006). Po tak entuzjastycznych recenzjach wspomnianej płyty tylko głuchy nie kontynuowałby właściwie obranego kursu. W Triptykon spotkały się dwa muzyczne pokolenia. Doświadczenie lidera i zaangażowanie młodych muzyków (gitarzysta V Satura z Dark Fortress, perkusista Norma Lonhard z Fear My Thoughts, basistka Vanja Slajh) zaowocowało podniosłym, transowym i piekielnie obskurnym materiałem. Wydobyto wiele elementów znanych z „Monotheist”, przez co „Eparistera Daimones” może być uważany za jego następcę. Ciągle piorunujące wrażenie robi cedzący i złowrogi głos Warriora na tle monolitycznej, mrocznej i lepkiej od smoły muzyki. Takich płyt słucha się od początku do końca. To nie zbiór plików bez ładu i składu, które wrzucisz bezmyślnie do iPoda. To koncept, który zamyka się w ponad 72. minutach.
Zdaję sobie sprawę, że typowanie najlepszych płyt 2010 roku już w marcu, wydaje się być pomysłem co najmniej dziwnym i niedorzecznym, ale „Eparistera Daimones” jest właśnie takim albumem. Dodatkowo piorunujące wrażenie robi oprawa graficzna samego H.R. Gigera. Obok takiej płyty obojętnie przejść się nie da.
[Marc!n Ratyński]