polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Primavera Sound 2010
Barcelona | 27-29.05.10

Dziesiąta edycja Primavera Sound przyćmić miała wszystkie poprzednie i uczynić PS tym ostatecznym alternatywnym festiwalem świata. Z czysto muzycznego punktu widzenia, tegoroczna edycja nie była lepsza od poprzednich trzech. Natomiast w kategoriach frekwencyjnych (ponad 100 tysięcy widzów w trzy dni), promocyjnych i medialnych faktycznie była największą w historii. Ale po kolei.


Dla przypomnienia, Primavera odbywa się w tzw. Forum, areale położonym przy morzu, na obrzeżach Barcelony. Jednak piasku ani palm tam nie uświadczycie, jest to raczej industrialna lokalizacja. Koncerty odbywają się na pięciu otwartych scenach, z których dwie mają kuratorów w postaci ATP i Pitchfork, a pozostałe promują najważniejszych, z ciągle rosnącej listy, sponsorów festiwalu – San Miguel, Ray Ban i Vice. Całość uzupełnia Auditori (w tym roku zwana Rockdelux Stage, w ramach nagrody pocieszenia dla tego magazynu, którego z patronowania drugiej z dużych otwartych scen wygryzł Ray Ban), nowoczesna i obdarzona doskonałą akustyką sala o ponad trzech tysiącach siedzących miejsc. Trzon festiwalu tworzą trzy dni w Forum, lecz Primavera wychodzi w miasto z koncertami już na kilka dni wcześniej, w niedzielę odbywają się zamykające imprezę koncerty klubowe, a w sobotę i niedzielę – darmowe koncerty w parku Miro. W tym roku jednak ów program dodatkowy (przed i po) był w naszej opinii mniej ciekawy niż w ubiegłych latach, więc skupimy się na trzech majowych wieczorach w Forum (relacja jest chronologiczna, galeria poniżej nie).


Pierwszy dzień festiwalu zawsze jest niewdzięczny dla zespołów, którym przychodzi go otwierać. W tym roku wielu fanom przyszło więc usłyszeć echa koncertu Sic Alps z kolejki po festiwalowe opaski, a koncert The Fall na głównej scenie pozbawiony był atmosfery skupienia, za to publika pełna była ludzi dopiero orientujących się w terenie. Podwójnie szkoda, gdyż perkusyjno-gitarowy Sic Alps, który tym razem zagrał jako trio, naprawdę ciekawie dekonstruuje folkowe i psychodeliczne dziedzictwo Ameryki lat 60-tych, a anty-idol w osobie Marka E. Smitha na scenie nie pozostawia wątpliwości, dlaczego już trzecią dekadę się o nim mówi. W międzyczasie na scenie Vice, czy też raczej przed nią, zagrał Monotonix - większe wrażenie od ich wygłupów robi na nas to, że im się ciągle chce.
Zapadający zmierzch przyniósł deszczyk i koncert The XX na Ray Banie – to było faktycznie srogie przeżycie. Dość prosta i rozsentymentalizowana muzyka angielskiego trio kompletnie się rozsypała na żywo, a jej jarmarczna ckliwość okrutnie wyszła na jaw. Ładniutkie logo przy stanowisku ichniego elektronika i wyginanie się basisty nie wystarczyły dla przyćmienia faktu, że panowie rozmijali się w rytmie wybijanym przez każdego dwoma palcami w tempie raz na sekundę. Ratunku trzeba było szukać na scenie ATP, gdzie zagrał zespół UI. Nigdy specjalnie nie popularny, a teraz praktycznie zapomniany zespół, którego instrumentalna muzyka jest swoistym mariażem chłodnego post-rocka z elektroniką, zagranym na dwie gitary basowe, rozpoczął świetnie, jednak później napięcie opadło.
Kolejny zespół na ATP nie pozostawił jednak żadnych wątpliwości. Tortoise zagrali po prostu genialny koncert. Choć ich set, złożony z nowych utworów i kilku klasyków z lat 90-tych, był podobny jak na ubiegłorocznych koncertach, to jednak muzyka TRTS wręcz eksplodowała w Barcelonie. W nowych utworach Tortoise przyjęło kilkukrotnie dynamiczne, taneczne oblicze, a stare na pełnym luzie panowie odkrywali na nowo. Tortoise nawet pomyłki, które zdarzają się im nierzadko, potrafią przekuć w drobne sukcesy. Bezapelacyjnie najlepszy koncert dnia.
Niemal w tym samym czasie na scenie Ray-Ban występowali Broken Social Scene. Zagrali w imponującym, liczącym niemal tuzin muzyków składzie i nie było wątpliwości, że wszyscy na scenie są potrzebni i dodają swoje do finalnego kształtu muzyki. BSS czasy świetności mają już raczej za sobą, ale materiał z nowej płyty, czasem przeplatany starszymi utworami, na żywo zaprezentował się bardzo ciekawie. Nie można pominąć wizyty dwóch gości - Owena Palletta, który zaszczycił zespół w kilku kawałkach grając na skrzypcach oraz Johna McEntire, który po koncercie Tortoise dołączył do zespołu na trzy finałowe utwory, fenomenalnie wzbogacając skład grą na drugiej perkusji.
Obok Tortoise, najlepszy koncert dał Pavement, którzy o 1 w nocy zagrali na głównej scenie. Obawy, że Malkmus ze spółką wypadną jak dinozaury, okazały się płonne. Już w otwierającym koncert „Cut Your Hair” wyczuwalne były radość grania i zaangażowanie każdego z muzyków. Gościnny występ Kevina Drew z Broken Social Scene i walczyk na scenie w wydaniu wokalisty Monotonix były smaczkami, które wzbogaciły rewelacyjny koncert Pavement.
W międzyczasie na ATP bardzo dobry, nastrojowy koncert na gitarę, wiolonczelę i sample zagrał duet The Books. Zgrabne wizualizacje doskonale podkreślały muzykę, a nowy materiał grupy zdał się bardziej dynamiczny niż nagrania już znane. Jedyny problem w tym, że sampli w tej muzyce było za wiele i tworzyły zbyt ciasny gorset dla muzyków. Więcej o The Books już niebawem.
Kolejny duet, debiutanci ze Sleigh Bells, pojawili się na scenie Pitchforka, gdzie zagrali jeden z najbardziej żywiołowych tegorocznego festiwalu. Uwagę przykuwał przede wszystkim niesamowity wokal i ekspresja Alexis Krauss, która z kolejno zdejmowanymi ubraniami, coraz bardziej kipiała energią na scenie. Pozostaje tylko żałować, że gitara Dereka Millera, byłego muzyka hardcore'owego Poison the Well, to jedyny żywy instrument wykorzystywany w trakcie ich występów. Może odgrywane z maszyny sample partii rytmicznych warto byłoby zastąpić prawdziwym perkusistą?
Po tych zespołach na festiwalu wystąpili jeszcze m.in. Fuck Buttons (z premedytacją przez nas zignorowani) czy Moderat, na który nie starczyło sił. Świetnym zamknięciem czwartku stał się więc koncert Apse na ATP.


Festiwalowy piątek rozpoczął już o 16 Owen Pallett (Final Fantasy) w Auditori. Podobnie jak w ubiegłym roku na Off, Owen wystąpił boso, lecz tym razem w całych skarpetkach. I śmiało już grał utwory z „Heartland”, w których czasem towarzyszył  mu gitarzysta/perkusista. Choć formuła zapętlanych linii skrzypiec oraz klawiszy jest przy kolejnym kontakcie już znana, to jednak magnetyczna siła muzyki Palletta nie maleje. Szczególnym momentem doskonałego koncertu Owena było wykonanie po raz pierwszy koweru „Odessa” Caribou.
Kolejny (dla nas) koncert w Auditori okazał się jednym z najmocniejszych momentów festiwalu. Low zagrało całą płytę „The Great Destroyer”. Fantastyczne brzmienie tej oszczędnej muzyki, skupiony, lecz pełen emocji śpiew Alana Sparhawka, minimalistyczne, a perfekcyjne bębnienie Mimi Parker i przestrzeń, jaką muzycy tworzyli do instrumentalnych spięć – to wszystko odebrało głos wypełnionej po brzegi Auditori. Wyjątkowy, hipnotyzujący koncert. Równolegle na ATP zagrała Scout Niblett, budząc mieszane uczucia – jej występ był zbyt pretensjonalny w swej depresyjności.
Kolejnym punktem programu była jedna wycieczka na scenę Pitchfork, która zawsze (także zanim tak się nazywała) jest najgorzej nagłośnioną sceną na Primaverze. I na koncercie Ganglians ponownie doznaliśmy koszmaru dudniących dołów, świszczącej góry rejestru i brak brzmienia po środku. Szkoda, gdyż Ganglians zagrali bardzo dobry koncert, pełen nowego materiału, rozwijającego brzmienia z ich słoneczno-jazzgotliwej dwunastocalówki. Na szczęście następnego dnia w parku Miro zagrali równie dobrze, brzmieli świetnie i ich intrygujące przekomarzanie się z hippisowską spuścizną urzekło jeszcze mocniej (UWAGA – 20 czerwca Ganglians grają w Krakowie).
O ile rok temu na Off Festivalu Wire grali w salce przypominającą tę do katechezy, to na Primaverze pojawili się na sporej scenie Vice. Koncert początkowo zaintrygował, jednak z czasem znużył. Może zbyt wiele było przestrzeni wokół i zespół nie nawiązał kontaktu, który skłoniłby do pełnego skupienia na ich zredefiniowanym brzmieniu?
Pomysłów na przykucie uwagi za to nigdy nie brakuje Les Savy Fav. Choć kolejne ich płyty są słabsze, to sceniczne show niezmiennie coraz bardziej obłędne. Tym razem wokalista Tim Harrington przyczaił się na środku sceny w kostiumie a la Chewbacca i w takim absurdalnym stroju rozpoczął koncert. Pozbył się go jednak dość prędko i już w trakcie trzeciego utworu wylądował w środku publiczności. Koncertowy szał Les Savy Fav naprawdę trzeba przeżyć na własnej skórze.
Z ciężkim sercem wyszliśmy w połowie ich koncertu by zobaczyć Panda Bear. Była to największa klęska festiwalu. Najpierw przez dobrych kilka minut obserwowaliśmy jałowe próby podłączenia wizualizacji. Ostatecznie Panda zdecydował się grać bez nich. I poległ na całej linii. Charakterystyczne wokalne harmonie, syntezatorowe plamy i zmanipulowane linie gitary składane w loopy nie wystarczały dla ukrycia, że kawałki po prostu się rozpadały na oczach zebranych. Koszmarny koncert bez pomysłu, ładu i składu.
Niesmak jednak prędko zatarł Shellac na ATP. Albini, Weston & Trainer grają już zasadniczo tylko na imprezach organizowanych przez ATP. Był to ich trzeci z rzędu, a czwarty w ogóle, koncert na Primaverze. I zarazem najlepszy. Wydawać by się mogło, że powtarzający się Shellac to pójście na łatwiznę, ale jest wręcz przeciwnie – z każdym kolejnym rokiem chicagowskie trio jest tym bardziej potrzebne. Na tle nieporadnych nowicjuszy, sprowadzenia „indie” to dekoracyjnej gry konwencją i wobec (niepojętego dla nas) unikania przez Primaverę takich zespołów jak Mi Ami czy Pit er Pat, surowy, bezkompromisowy i genialny na koncertach Shellac przypomina, na czym tak naprawdę polega muzyka spoza głównego=komercyjnego obiegu. Zero mizdrzenia do nastoletnich hipsterek, zero chodzenia na skróty. Gdy zaczęli od „Prayer to God”, publiczność eksplodowała i tak już zostało do ostatnich dźwięków. Wierzę, że kolejna odświeżające spotkanie z Shellac (już) za rok. Tegoroczne było najlepszym koncertem festiwalu.
W trakcie koncertu Shellac rozpoczął się koncert Pixies, który zgromadził ponoć najbardziej liczną publiczność w historii festu. Nie wierzyliśmy, że tłum oglądający Neila Younga rok temu coś może przebić, ale jednak. Informacje z drugiej ręki głoszą, że Pixies zagrali bardzo dobrze – nasze szlaki wiodły jednak w inną stronę. Na Pitchfork bauns totalny serwował Major Lazer. Diplo w towarzystwie emce i dwóch nieprawdopodobnych tancerek zmiksował materiał Major Lazer z solidną porcją rytmu i prowokacyjnymi wtrętami pokroju Ace of Base. Było jeszcze bardziej rytmicznie, gorąco i szowinistycznie niż w najśmielszych oczekiwaniach.


Ostatni dzień festiwalu, po wspomnianym otwarciu przez Ganglians w parku Miro, przyniósł już na sam początek wyjątkowe wydarzenie. Michael Rother oraz Steve Shelley (perkusja, Sonic Youth) oraz Aaron Mullan (bas, Tall Firs) zagrali muzykę Neu!. Shelley (grający w słuchawkach – nie zdziwilibyśmy się, gdyby w nich tykał metronom) i Mullan zapewnili konkretną motorykę, w której gitara Rother odmalowała całą paletę soczystych barw. Kolejne utwory uzależniały groove’m, wciągały w swą przestrzeń i genialnie brzmiały – koncert nagłaśniał Bob Weston. Nikt nie twierdził, że oglądamy Neu! (wobec śmierci Klausa Dingera byłoby to niestosowne), koncert zatytułowano adekwatnie „Michael Rother & Friends present NEU! Music” i ta prezentacja potwierdziła, że muzyka Neu! wytrzymała próbę czasu.
Za to próby występu na dużej scenie nie wytrzymała Florence & the Machine. Wystrojona w białe giezło i złotą biżuterię, jak żywcem wyjęta z obrazów prerafaelitów, Florence wyeksponowała egzaltację swej muzyki do nieznośnego poziomu. Poszliśmy na ten koncert z czystym umysłem, wyszliśmy prędko.
W trakcie jej występu na scenie Pitchforka zainstalował się Atlas Sound. Wokalista Deerhunter całkiem sprawnie aranżuje swoje utwory na gitarę akustyczną, później zapętlając zagrania i uzupełniając je o różne zniekształcenia, efekty czy grę na harmonijce ustnej. Jednak jego występ okazał się jednym z tych, na które w zasadzie można wpaść przy okazji, ale omijając go, za wiele się nie straci. Brakowało polotu i – w przeciwieństwie do rodzimej formacji – jakiejkolwiek charyzmy. Warto sprawdzić czy w trakcie jego występu podczas tegorocznego Offa, będzie dziać się coś ciekawszego.
Jednym z największych zaskoczeń – pozytywnych oczywiście – okazał się koncert Sian Alice Group, który rozpoczął serię kilku koncertów na scenie ATP, których nie można było ominąć. Płyty SAG należą raczej do spokojnych, a i wygląd liderki zespołu Sian Ahern, ubranej w uroczą czerwoną spódniczkę, nie zwiastował scenicznego szaleństwa. Było dokładnie na odwrót – kawałki zespołu w odsłonie koncertowej zyskują charakter, brzmią o potężnie i wyraziście. Przyjęły nieco cięższą formę i transowy charakter, zwłaszcza rewelacyjny „Way Down To Heaven”, który stopniowo się rozwijał, ukazując sceniczne, drapieżne oblicze zespołu.
Godzina 22 w sobotę okazała się najcięższym momentem na podejmowanie decyzji podczas tegorocznego festiwalu. Na ATP Polvo, na Ray-Ban Grizzly Bear a na scenie Pitchforka The Antlers. Ci ostatni w rewelacyjny sposób zaprezentowali swoją ostatnią płytę „The Hospice". Więcej zagrań na gitarach, często przyspieszone tempo utworów i wyraźniejsze partie klawiszy sprawiły, że muzyka tria w koncertowej odsłonie broni się doskonale, a słucha się jej z niekłamaną ciekawością.
Prawdziwymi atrakcjami wieczoru były jednak kolejne dwa koncerty na scenie ATP – Polvo i Built to Spill. Oba ukazały przekrój twórczości grup, lecz były różne. Polvo, choć sami nie słyszeli się zbyt dobrze, zagrali luźny, jammujący koncert, który dla słuchaczy, na jak zwykle doskonale nagłośnionej scenie ATP, okazał się spektakularnym. Built to Spill byli natomiast perfekcyjni, Doug Martsch kilkukrotnie korygował odsłuchy, przez co ich koncert, choć pełen doskonale zagranych utworów, pozbawiony był podskórnej, wciągającej dynamiki. „Going Against Your Mind” i zamykające gig „Carry the Zero” to chyba jedyne momenty prawdziwego zatopienia w ich muzyce.
Niespodziewanie jednym z najbardziej energicznych koncertów i kontaktowych pod względem rozmów z publicznością okazał się występ indie-rockowego duetu Matt & Kim. Ten damsko-męski skład nie powala atrakcyjnością swoich dance-punkowych piosenek, ale na scenie gra z rozbrajającą szczerością i niespotykaną werwą. Wrażenie robi przede wszystkim perkusistka, Kim Schifino, która na swoim instrumencie potrafi zagrać najszybsze tempa ("teraz zagramy coś w rytmice Slayer” tak jeden z utworów zapowiedział jej partner). Matt Johnson natomiast śpiewa trochę zabawnym wokalem, ale ma pierwszorzędną konferansjerkę. Ich żywiołowe piosenki urzekały, a czasami nawet bawiły do łez – wzbogacone o akrobacje wokół instrumentów okazały się miłym zaskoczeniem na Vice, najbardziej odległej z primaverowych scen.
Kilka minut po północy na Ray Ban pierwszy europejski koncert po reaktywacji zagrali Sunny Day Real Estate. Było to specyficzne doświadczenie. Przebojowa setlista, kapitalne wykonanie, fascynująca warstwa instrumentalna i zupełnie archaiczny już, płaczliwy wokal Jeremy’ego Enigk. Z jednej strony, nie ulegało wątpliwości, że widzimy jeden z kluczowych bandów lat 90-tych. Z drugiej, przez niestrawną bandę emo naśladowców i upływ lat, ciężko obecnie wejść w tę muzykę.
Zaraz potem obowiązkowo należało wrócić na scenę ATP, gdzie pojawili się Amerykanie z Liquid Liquid, których występ przekroczył chyba wszelkie oczekiwania. Supergrupa (o której na naszych łamach więcej niebawem) pod dowództwem Sala P nie dość że w pełnym, koncertowym składzie koncertuje od święta, to od niemal dwóch dekad nie nagrała nic nowego. Nie przeszkodziło im to w zagraniu jednego z najlepszych występów festiwalu. Trzy zestawy perkusyjne, bas, funkowo-punkowe tempo i fenomenalne krzykliwe wokale Sala P, były nie tylko świetnie zagrane, ale pokazały sceniczny potencjał tych muzyków, którzy kipieli energią przez cały koncert. Zespół, który sam w najlepsze bawił się na scenie był jednym z najważniejszych punktów tegorocznej Primavery, okazując się niezapomnianym przeżyciem.
Równie długo, ale w rytmie kolejnych płyt, działają Pet Shop Boys, którzy byli headlinerem na głównej scenie. Zespół, którego teksty się zna, nawet gdy się ich znać nie chce, przywiózł gwiazdorski show pełną gębą – zakaz fotografowania Chrisa Lowe, kilkukrotne zmiany kostiumów, choreografia. Panowie zaprezentowali swoje „Pandemonium tour production”, czyli wiązkę hitów w wyreżyserowanym programie. Cóż, kwadrans można popatrzeć, ale bez sentymentu dla grupy, dłużej raczej trudno.
Równie długo dało radę wytrzymać na koncercie Lee „Scratch” Perry’ego. Na festiwalu nie poświęcającym reggae żadnej uwagi, a tym bardziej na scenie Pitchfork, zdominowanej przez młode indie gwiazdki zza oceanu, jego obecność była swoistą ciekawostką. Okazała się cepeliadą, gdyż kwartet Perry’ego, choć fantastycznie zdubowany, grał jednak koszmarne reggae’owe piosnki, niczym z programu o Jamajce w National Geographic.
Powrót na ATP okazał się więc konieczny, zwłaszcza, że o 2 w nocy wystąpił tam Ben Frost. Mieszkający na Islandii Australijczyk zagrał doskonały koncert na gitarę, elektronikę i manipulacje wszelakie. Gdy wydawało się, że mamy przed sobą następcę Fennesza, Ben sięgał dna rejestrów riffami a la Sunn0))). Gdy zaczynaliśmy mu przypisywać doom, rozdzierał dźwięk elektronicznymi spazmami. Przy tym unikał efekciarstwa i ułożył swój noise’owy atak w spójną całość
Doskonały koncert, po którym przyszedł czas na ostatni akcent festiwalu – HEALTH na Vice. Kwartet z L.A. zrobił na nas potężne wrażenie na Offie, a czasem ponowne doświadczenie takich otwartych, transowych form bywa puste. W przypadku HEALTH było dokładnie na odwrót. Choć usłyszeliśmy sporo materiału z „Get Color”, to jednak w muzyce HEALTH tkwiło już coś nowego, wyczuwalny był kolejny krok. Było to inne doświadczenie niż znane uczestnikom mysłowickiego festu – początkowo bardziej ekstremalne, później bardziej piosenkowe.


I tym sposobem Primavera Sound 2010 wybrzmiała – czas na letnie festiwale. Dziesiąta edycja była najlepiej wypromowaną i na swój sposób spektakularną, ale czy była lepszą od kilku ostatnich, w szczególności z lat 2007, 2008, 2009? Raczej nie – ten festiwal od 2007 roku trzyma swój wysoki poziom i jeśli coś zwraca uwagę, to raczej fakt, że w tym roku najmniej było w nim artystycznego ryzyka, a najwięcej samograi, których koncerty nie są zresztą szczególnie wyjątkowym wydarzeniem (Pixies w ubiegłym, a Pavement w tym roku grali w Londynie po cztery dni z rzędu). Przy olbrzymim sentymencie do tego miejsca i szacunku dla oferty Primavery, na której dwie osoby mogą bawić się na najwyższym poziomie nie spotykając przez trzy dni na żadnym koncercie, nie można zapominać, że droga ku sławie tego festiwalu unaocznia postępującą komercjalizację tzw. alternatywy. Widocznie potencjał namiotowych festów w stylu Roskilde, Glastonbury czy Pukkelpop jest już zbadany (lub przestrzeń dla sponsorów/sprzedających na nich zbyt ciasna), a sukces zarówno Primavery jak i festiwali ATP (które obywają się bez sponsorów) wskazuje, że ludzie chcą i mogą płacić sporo za „alternatywne” festy. Bądź co bądź, od 2007 roku (tyle sięgamy pamięcią) ceny biletów na Primaverę wzrosły o 50 procent. Prawdopodobnie jest to nieunikniona druga strona medalu rosnącej popularności i sławy tej imprezy, które są absolutnie zasłużone. Niemniej jednak, mamy nadzieję, że proporcje między wymogami komercyjnymi a artystyczną ambicją nie zostaną zaburzone w złą stronę. Wystawa (?) „Adidas: Celebrate Originality” na tegorocznej Primaverze jest już tej granicy, przynajmniej tak jak my ją widzimy, blisko…

[zdjęcia: Piotr Lewandowski, Jakub Knera]

Pavement [fot. Piotr Lewandowski]
Pavement [fot. Piotr Lewandowski]
Pavement [fot. Piotr Lewandowski]
Pavement [fot. Piotr Lewandowski]
Pavement [fot. Piotr Lewandowski]
Pavement & Kevin Drew [fot. Piotr Lewandowski]
Tortoise [fot. Piotr Lewandowski]
Tortoise [fot. Piotr Lewandowski]
Tortoise [fot. Piotr Lewandowski]
Tortoise [fot. Piotr Lewandowski]
Tortoise [fot. Piotr Lewandowski]
Tortoise [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Primavera Sound 2010 [fot. Piotr Lewandowski]
Built to Spill [fot. Piotr Lewandowski]
Built to Spill [fot. Piotr Lewandowski]
Built to Spill [fot. Piotr Lewandowski]
Built to Spill [fot. Piotr Lewandowski]
Broken Social Scene [fot. Jakub Knera]
Low [fot. Piotr Lewandowski]
Low [fot. Piotr Lewandowski]
Low [fot. Piotr Lewandowski]
Low [fot. Piotr Lewandowski]
Low [fot. Piotr Lewandowski]
Owen Pallett [fot. Piotr Lewandowski]
Owen Pallett [fot. Piotr Lewandowski]
Les Savy Fav [fot. Piotr Lewandowski]
Les Savy Fav [fot. Piotr Lewandowski]
Les Savy Fav [fot. Piotr Lewandowski]
Polvo [fot. Piotr Lewandowski]
Polvo [fot. Piotr Lewandowski]
Polvo [fot. Piotr Lewandowski]
Polvo [fot. Piotr Lewandowski]
Polvo [fot. Piotr Lewandowski]
Michael Rother & Friends present NEU! music [fot. Piotr Lewandowski]
Michael Rother & Friends present NEU! music [fot. Piotr Lewandowski]
Michael Rother & Friends present NEU! music [fot. Piotr Lewandowski]
Michael Rother & Friends present NEU! music [fot. Piotr Lewandowski]
The Fall [fot. Piotr Lewandowski]
UI [fot. Piotr Lewandowski]
Sunny Day Real Estate [fot. Piotr Lewandowski]
Sunny Day Real Estate [fot. Piotr Lewandowski]
Sunny Day Real Estate [fot. Piotr Lewandowski]
Sunny Day Real Estate [fot. Piotr Lewandowski]
The Books [fot. Piotr Lewandowski]
The Books [fot. Piotr Lewandowski]
The Books [fot. Piotr Lewandowski]
Panda Bear [fot. Piotr Lewandowski]
Panda Bear [fot. Piotr Lewandowski]
Fuck Buttons [fot. Jakub Knera]
Wire [fot. Piotr Lewandowski]
Wire [fot. Piotr Lewandowski]
Wire [fot. Piotr Lewandowski]
The Antlers [fot. Jakub Knera]
Sian Alice Group [fot. Jakub Knera]
Cocorosie [fot. Jakub Knera]
HEALTH [fot. Piotr Lewandowski]
HEALTH [fot. Piotr Lewandowski]
HEALTH [fot. Piotr Lewandowski]
HEALTH [fot. Piotr Lewandowski]
HEALTH [fot. Piotr Lewandowski]
Primavera Sound 2010 [fot. Piotr Lewandowski]
Ganglians [fot. Piotr Lewandowski]
Ganglians [fot. Piotr Lewandowski]
Ganglians [fot. Piotr Lewandowski]
Sic Alps [fot. Jakub Knera]
Monotonix [fot. Jakub Knera]
Monotonix [fot. Jakub Knera]
Florence & the Machine [fot. Piotr Lewandowski]
Florence & the Machine [fot. Piotr Lewandowski]
Florence & the Machine [fot. Piotr Lewandowski]
Florence & the Machine [fot. Piotr Lewandowski]
The XX [fot. Piotr Lewandowski]
The XX [fot. Piotr Lewandowski]
The New Pornographers [fot. Jakub Knera]
Surfer Blood [fot. Jakub Knera]
Major Lazer [fot. Piotr Lewandowski]
Major Lazer [fot. Piotr Lewandowski]
Major Lazer [fot. Piotr Lewandowski]
Major Lazer [fot. Piotr Lewandowski]
Primavera Sound 2010 [fot. Piotr Lewandowski]
Lee Scratch Perry [fot. Piotr Lewandowski]
Pet Shop Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Pet Shop Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Pet Shop Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Pet Shop Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Pet Shop Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Pet Shop Boys [fot. Piotr Lewandowski]
Ben Frost [fot. Piotr Lewandowski]
Ben Frost [fot. Piotr Lewandowski]