polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Aneks do roku 2009, czyli lepiej późno, niż wcale


Aneks do roku 2009, czyli lepiej późno, niż wcale

Przełom roku, czas podsumowań, zestawień, rankingów. Nie zamierzamy Was zanudzać naszymi wynurzeniami nad „najlepszymi” płytami roku 2009, ani też wymyślać kryteriów, jak porównać wodę z ogniem. Jednak sporo płyt nam umknęło, niektóre doceniliśmy je po czasie, niektóre zrobiły na nas od razu wrażenie, lecz po prostu nie zdążyliśmy o nich w naszym nieregularniku na czas napisać. Dlatego poniżej staramy się nadrobić te zaległości, przypominając kilka pozycji, do których w 2010 na pewno będziemy wracać, ale też kilka wpadek.


[PL]:

 Zacznijmy od krajowego podwórka i płyty, która może za kilka lat okazać się zalążkiem nowego postrzegania, traktowania i percepcji muzyki klasycznej. Raphael Rogiński swym „Bach Bleach” zainaugurował – miejmy nadzieję – cykl wydawniczy Contemporary Classics oficyny Multikulti. Rogiński, gitarzysta o nieprzeciętnej wrażliwości, wykształcił już charakterystyczny styl, czy wręcz język, natychmiast rozpoznawalny niezależnie od stylistyki danego projektu. W jego interpretacjach Bacha widać to może najwyraźniej. Rogiński odnajduje dyskretne barwy, nagina tempa i wydobywa szczątki dźwięków, prowadząc bardzo osobistą polemikę z Bachem, która wciąga i rezonuje nawet u słuchacza ledwie Bacha znającego. Absolutnie nie jest to granie klasyki „na jakośtam” (jazzowo, folkowo itp.), upychanie jej w formach nieprzystających, ale strawnych dla odbiorcy muzyki poważnej nie znającego. „Bach Bleach” to wręcz antyteza takich kalamburów, odczytanie subiektywne, komunikatywne i nowatorskie.

Ken Vandermark jest na naszych łamach obecny regularnie, ale jego podwójny album „Collected Fiction”, jakże inny od większości projektów, z którymi Vandermark odwiedza Polskę, należnego mu peanu nie otrzymał. Na „Collected Fiction” Kenowi towarzyszy w duetach czterech kontrabasistów: Kent Kessler, Ingebrigt Haker Flaten, Nate McBride i Wilbert de Joode. Każdy z nich to współpracownik Vandermarka w innych formacjach, choć de Joode w świadomości polskiego odbiorcy jest najmniej obecny. Nagrany w dwa dni album rozłożony jest na dwa dyski, zatytułowane „dzień” i „noc”. Improwizacje oparte są strukturach stanowiących swoiste kierunkowskazy, dzięki którym ta muzyka jest jednocześnie przestrzenna i zwarta. Poszczególne duety przetwarzają konkretne z owych zrębów narracyjnych. Dużo tu sonorystyki, odcieni, kameralnych poszukiwań wymagających ciszy wokół. To przemyślana, a zarazem wolna muzyka, zarazem będąca jedną z najbardziej osobistych wypowiedzi Vandermarka. Po doskonałej płycie tria Free Fall, bezpośrednio odwołującego się do Jimmy’ego Giuffre, to następny dowód, że w arcydelikatnych formach na pograniczu jazzu i muzyki współczesnej chicagowski muzyk tworzy rzeczy arcyciekawe.
 
Czas na piosenki. „Monoliths & Dimensions” Sunn0))) eurowizji nie zwojuje, ale jak na standardy duetu O'Malley / Anderson, ich ósma płyta jest przystępna, barwna i – na swój zwichrowany sposób – piosenkowa.  W czterech utworach składających się na „Monoliths & Dimensions” do grupy dołączają wokalista Attila Csihar i gitarzysta Omar Ambarchi, a dźwiękową nawałnicę punktuje orkiestra, którą zaaranżował Eyvind Kang. Efekt jest fascynujący. W przeciwieństwie do płyty Sunn0))) z Boris czy wcześniejszych kooperacji, efektem poszerzenia formuły jest nie drążenie hermetycznej idei, ale najbardziej ambitny, głęboki i hipnotyzujący album zespołu, na którym wykuwanie drobinek gitarowego drone’u jest składową większej, wielopłaszczyznowej całości. W mojej opinii Sunn0))) po raz pierwszy w studio stworzyło płytę, który nie zdaje się ersatzem koncertów, lecz wnosi ich muzykę na wyższy poziom i lśni pełnym blaskiem w oderwaniu od scenicznego misterium. Choć gdy na festiwalu 10 Years of ATP panowie zagrali ten materiał w kwartecie z wokalem i wiolonczelą, po koncercie trzeba było otrząsać się z szoku.

Potrzebujemy jeszcze składanki i kowerów, nieprawdaż? Gdy zapowiedziano premierę benefitowego albumu „Dark Was the Night”, nadzorowanego przez braci Aarona i Bryce’a Dessner, nie spodziewałem się, że tak często do tej płyty będę powracał. „Śmietanka” indie-rocka, często w świetnych kooperacjach (Dirty Projectors & David Byrne, Feist & Ben Gibbard, The Books & Jose Gonzales, ) czy zaskakujących kowerach (dwa ostatnie z poprzedniej listy, genialne Feeling Good w wykonaniu My Brightest Diamond, zaskakujący, dysonansowy Sufjan Stevens), plus The Decemberists z utworem lepszym niż wszystko na ich ostatniej płycie, rozkoszne Arcade Fire itp. itd. Długo można by wymieniać. Nie zamierzam oceniać, jaki obraz indie-rocka kreśli ta płyta. Ważne, że oferuje ponad dwie i półgodziny świetnej muzyki na równym poziomie, która w wielu przypadkach nie zaistniała by na regularnych albumach. A to już wybitne osiągnięcie jak na kompilacje charytatywne.

 

[JK]:

Spoglądając na miniony rok nie można pominąć świetnej płyty „What Happened” grupy Emeralds z Ohio. The Wire wymienia ich jednym tchem obok Pocahaunted, The Skaters i Oneohtrix Point Never, jako przedstawicieli lansowanego przez cały rok gatunku hypnagogic pop. Co do samej idei tego terminu można mieć wątpliwości, tym bardziej że na „What Happened” mieszają się wpływy post-rocka z rozwlekłymi i przestrzennymi kolażami tworzonymi na syntezatorach, a więc nic specjalnie nowego i odkrywczego. Jednak trio Elliott/Hauschildt/McGuire dokonują ich syntezy w pomysłowy i całkiem świeży sposób, w efekcie tworząc muzykę oniryczną, opartą na psychodelicznych drone’ach, których końcowych rezultatem są barwne, instrumentalne kompozycje, trochę ospałe, ale hipnotyzująco wwiercające się w ucho.

Na odległym biegunie znajduje się szósty studyjny album ukrywającego się pod pseudonimem YACHT, Jony Bechtolta, którego wspomaga Claire L. Evans. „See Mystery Lights” to piekielnie inteligentnie skonstruowana mieszanka elektroniki, tanecznych bitów i samplingu, których efektem są przebojowe, zachwycające pomysłowością utwory. YACHT bawią się wokalami, natężeniem składników poszczególnych utworów, niebanalną rytmiką, czy wreszcie warstwą tekstową poszczególnych utworów. Świetnie brzmią zarówno krótkie jak i dłuższe kompozycje, które pokazują, że duet nic nie robi sobie nic z piosenkowej formuły „zwrotka-refren-zwrotka”. Z doskonałym rezultatem – „See Mystery Lights” to jedna z najciekawszych elektropopowych i indie-rockowych płyt tego roku, chociaż oba te terminy, jak zresztą i inne określenia muzyczne, duet nagina do granic możliwości.

Kierując słuch ku cięższym brzmieniom, nie wolno zapomnieć o kwartecie, który wręcz szturmem wskoczył do polskiego światka muzyki metalowej, trójmiejskiej formacji Proghma-C. Po serii koncertów i udziale w Knock Out Festival zostali dostrzeżeni przez Mystic Production, który wydał ich debiutancki album „Bar-do Travel”. Słychać na nim inspiracje Tool, Meshuggah czy Neumą, które zespół przetrawia oferując muzyczną hybrydę łączącą w sobie mięsisty rock progresywny, metal, ambient i elektronikę, na tle których krystalizują się doskonale brzmiące, masywne gitary i połamana sekcja rytmiczna. Muzyka często przybiera transowe tempa, a dodatkowym elementem tej sprawnie skonstruowanej układanki jest głos wokalisty, fenomenalnie przedstawiający spektrum od Maynarda Jamesa Keenana po szaleństwa Mike’a Pattona.



[MN]:

…. 4 – 3 – 2 – 1 – i mamy Nowy Rok. Życzenia, postanowienia i szaleństwa ciąg dalszy – do białego rana. A potem? Zaraz, zaraz – gdzie my to jesteśmy? Co to za pobojowisko? I ten potworny ból głowy. W ruinach po minionym roku lekko drżącą dłonią szukam jakiś niedopitków zdatnych jeszcze do wypicia. Kiedy coś się znajduje – dajmy na to jeszcze całe piwo – po pierwszym łyku nadchodzi chwila refleksji. Okazuje się, że wszystkie postanowienia w przeciągu kilku godzin legły dosłownie w gruzach - aż strach pomyśleć, co przyniosą następne dni czy miesiące. Lepiej więc może nie myśleć – zamiast tego rzucić okiem wstecz i spróbować podsumować minione dwanaście miesięcy. Pociągam browara, włączam muzykę – bo przecież nic bardziej nie sprzyja refleksji niż muzyka. Tym bardziej, że w ubiegłym roku pojawiło się kilka płyt, przy których można się zadumać. Choć oczywiście nie tylko.

Chronologicznie rzecz biorąc, jednym z najbardziej oczekiwanych wydawnictw AD 2009 był solowy debiut połowy The Knife - Karin Dreijer Andersson. Hype nakręcany był na długie miesiące przed ukazaniem się albumu, poczynając od 2008 roku. Może dlatego postanowiłem programowo olać sprawę i zbojkotowałem Fever Ray w momencie premiery. Ale w kilka miesięcy później, doznałem istnego objawienia, znalazłszy się na festiwalu Tauron Nowamuzyka w Katowicach, gdzie projekt był jedną z gwiazd. Jak dla mnie, obok występu spółki Scroobius Pip-Dan Le Sac był to zdecydowanie najlepszy akt podczas tej nie najlepiej zorganizowanej imprezy; jakkolwiek dla wielu krajowych pismaków okazał się to być festiwal numer jeden ubiegłego roku – polemizować nie będę, bo to zawsze rzecz gustu, a ostatecznie bywałem na gorszych imprezach. Zawsze jednak możemy założyć, że pozytywne recenzje organizatorzy potraktują jako kredyt zaufania i w tym roku wpadki się nie powtórzą. Niewątpliwie dość odważny line up festiwalu należy potraktować na plus, natomiast wracając do tematu – muszę przyznać, że stałem jak wryty, obserwując skład ze Szwecji. Pamiętam, że miałem taką głupią myśl, że jeśli Dead Can Dance grałoby electro, brzmiałoby właśnie jak Fever Ray. Oczywiście sound grupy niewiele ma wspólnego z electro sensu stricte, ale skompletowany przez Andersson ansambl nawiązuje do brzmienia jej macierzystej formacji. Jego brzmienie – choć wyzbyte tanecznych naleciałości – cechuje się podobnym połyskiem. Syntetycznym, ale nie pozbawionym czysto ludzkiej melancholii i nostalgii. I w tym właśnie – podobnie jak w przypadku The Knife – tkwi, jak się wydaje, siła tej muzyki. Romantyzm na miarę swoich czasów. Dziwne tylko, że krajowi dystrybutorzy zareagowali na tą płytę z kilkumiesięcznym opóźnieniem, wydając ją dopiero pod koniec roku, kiedy zapewne wszyscy zainteresowani znali ją już na pamięć. Ale z drugiej strony, jak mówię, sam przekonałem się niejako przypadkiem. Także pozostaje życzyć wydawcom, żeby ich edycja okazała się na tyle atrakcyjna, by sympatycy formacji uznali, że warto wydać te parę złotych. Zachęcający jest z pewnością fakt, że wydawnictwo to limitowana edycja, zawierająca dwie dodatkowe ścieżki. Dla kolekcjonera „must have” jak nic.

Z kolei zaskoczeniem z początku roku był album „Der Prozess” weteranów rodzimego punk rocka – Armii. Dzieło sugestywne i monumentalne na miarę legendarnej nomen omen „Legendy”.  Bezkompromisowy gitarowy czad, przejmujące, choć oszczędne teksty Budzyńskiego i spektakularna produkcja sprawiły, że po latach, gdy Armia postrzegana była przede wszystkim jako formacja nawiedzonego lidera. Zespół wrócił do łask, oferując przede wszystkim niesamowity kawałek muzyki. Jak stwierdził Budzyński w jednym z wywiadów, nawet fani black metalu powinni na tej płycie znaleźć coś dla siebie. I coś w tym jest, choć przekaz płyty sytuuje ją raczej w opozycji do krążków takich jak „De Mysteriis Dom Sathanas” Mayhem. Daleki jest jednak od jakiegokolwiek moralizowania. Zdecydowanie jest to jedna z polskich płyt minionego roku. Ale nie dość tego, bo w zaledwie kilka miesięcy później dostajemy kolejny album. Zaskoczenie tym większe, że prezentuje swoim słuchaczom kompletnie inne oblicze bandu, o czym piszemy w dziale recenzji tego numeru.

W tym samym okresie co Budzyński, swoją karierę muzyczną zaczynał Kazik Staszewski – postać ciesząca się dziś podobnym statusem. Kultowym, jak przystało na nazwę jego sztandarowej formacji. I nie można zaprzeczyć, że bez Kultu pejzaż polskiej sceny rockowej byłby uboższy. Jest to jednak – przynajmniej dla mnie – jeden z tych zespołów, z których się wyrasta. Starszy o kilka lat, nie pamiętam, kiedy ostatnio słuchałem Kultu. Jak piszą, ostatnim albumem grupa ponoć wraca do formy. Ale histeria rozpętana przez lidera w związku z wyciekiem krążka przed premierą, wzbudza tylko uśmiech politowania. Przydałby się ktoś, kto dyskretnie szepnął by panu Staszewskiemu, że czasy się zmieniły, i że robi sobie „bad publicity”, co może się przełożyć na sprzedaż, na której tak bardzo mu zależy. Z pewnością wystąpienie Bono, w którym zasugerował on, że należy jak w Chinach wziąć internautów za mordę było miodem na duszę lidera Kultu. Śledzić-monitorować-blokować. Żeby nie kradli.

Na szczęście, nie wszyscy nagrywają, kalkulując jak się to przełoży na ich stan posiadania. Dla Moritza Von Oswalda praca z jego nowym zespołem była częścią długiej rekonwalescencji po wylewie. Pod szyldem Moritz Von Oswald Trio wraz z Vladislavem Delayem i Maxem Loderbauerem dał się poznać z nieco innej strony niż znaliśmy go dotychczas – jako lider i aranżer quasi-jazzowego składu. Debiut formacji zatytułowany „Vertical Ascent” lokuje grupę obok kultowych The Necks. Muzyka MVOT zachowuje więc atmosferę wcześniejszych dokonań Oswalda – jest repetywna i minimalistyczna, choć operuje innymi barwami – wyraźniejszymi i bardziej konkretnymi. Sound nie tyle lotny, co przede wszystkim połyskliwie syntetyczny.

Metaliczne dźwięki wypełniają też „Succubus” – drugi album holenderskiego ansamblu The Mount Fuji Doomjazz Corporation, który jest scenicznym alter-ego The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble. Wydana kilka miesięcy później płyta tego drugiego projektu jawi się jednak tylko słabym echem tego, co oferuje nam TMFDC. Doznania sugestywne i przejmujące: gdzieś pomiędzy Bohren Und Der Club Of Gore, a wczesnym Amonem Tobinem. Zdecydowanie jedno z najbardziej klimatycznych nagrań ubiegłego roku.

Klimatem urzeka też ostatni album Davida Sylviana - „Manafon”. Rzecz ulokowała się na wysokim szóstym miejscu w zestawieniu mądrych głów z The Wire. Sam ten fakt może sugerować, że to zaiste konkretny kawałek muzyki, a nie tylko klimat. Album jest kolejnym w karierze artysty owocem współpracy ze śmietanką muzycznej awangardy – tym razem głównie spod znaku free improv. Efekt przypomina o takich płytach jak „Secrets Of The Beehive” czy „Camphor”. Dużo przestrzeni pomiędzy oszczędnymi dźwiękami, a na pierwszym planie krystalicznie czysty głos Sylviana. Piękne – nie bójmy się tego słowa.

Równie wysoko w zestawieniu The Wire uplasował się debiutancki album nowego projektu Kevina Martina. I także słusznie. Podobnie jak produkcje pod szyldem The Bug, King Midas Sound proponuje kompleksową brzmieniową wizję zakorzenioną w muzyce z Jamajki. Tym razem Martin dla równowagi raczej pieści niż uderza, a sekunduje mu w tym znany z poprzednich płyt wokalista Roger Robinson. Ale ciągle kręgosłupem jego muzyki są niskie częstotliwości, gdzieś na pograniczu dubstepu i soulu. 

„Meltdown” - jeden z utworów z  „Waiting For You” - otwiera z kolei dwupłytową kompilację podsumowującą pięć lat działalności londyńskiego Hyperdubu, oficyny, która dała światu Buriala. Na wydawnictwie znalazło się oczywiście miejsce dla jego utworów. Poza tym zajawka nadchodzącego sequelu „Memories Of The Future” spółki Kode9-Space Ape. Brzmi dobrze, choć można przypuszczać, że krążek będzie dość podobny do debiutu. "Five Years of Hyperdub" dalej rzuca nieco światła na kierunek, w którym zmierza dubstep. Quarta 330, Ikonika, Darkstar, Joker, Samiyam, czy osławiony Flying Lotus sprawili, że mroczne basy nabrały nieco kwaskowatych odcieni – Simon Reynolds na łamach Guardiana sugerował, że to wszystko za sprawą ketaminy, która szturmuje brytyjskie kluby, zmieniające się w cmentarzyska na pół świadomych zombie (jak się popularnie mówi na kogoś pod wpływem tego anestetyka). Coś mi się wydaje – i nie tylko mi, jeśli poczytać komentarze – że Simon Reynolds dawno nie był w żadnym klubie. Aczkolwiek nie można zaprzeczyć, że wonky ma lekko psychodeliczny vibe.

W powiększającej się szybko szufladce z napisem „bass” pojawiło się jeszcze jedno wydawnictwo, na które czekałem. Niestety nieco rozczarowujące. Mam na myśli nowy miks Jace'a Claytona - „Solar Life Raft”. Popełniony do spółki z Mattem Shadetekiem oscyluje wokół podbitych masywnym basem klimatów world music. Sporo na płycie gorącej egzotyki rodem z rejonu Ameryki Południowej i Środkowej, choć nie brakuje też awangardowych fascynacji Claytona. Selekcja niczego sobie. Gorzej z dramaturgią. Wydaje się jakby panowie trochę od niechcenia rzucali kolejne placki na talerz.

Nieco rozczarowuje również trzeci album Shadow Huntaz. Amerykańsko-holenderska kooperacja ciągle trzyma poziom, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że trójka raperów niebezpiecznie zbliża się do momentu, w którym zacznie zjadać swój ogon. Holendrzy za to nieco odświeżyli muzyczną formułę, nadając brzmieniu bardziej przestrzenny sznyt. Dużo ciekawiej na tym tle wypada powrót legendarnej formacji Antipop Consortium. Oszczędne, metaliczne electro i smoliste nawijki przypominają, że – po latach nieobecności – to ciągle jedna z najważniejszych hiphopowych formacji. Przynajmniej na dziś dzień. Nie wiadomo, co przyniesie nadchodzący rok...

[Piotr Lewandowski, Jakub Knera, Michał Nierobisz]