Jeśli cokolwiek może działać na niekorzyść trójmiejskiego kwintetu Kciuk and the Fingers, to tylko jego nazwa. Bo ich debiutancka epka zaskakuje wyłącznie pozytywne. Znani z bardzo żywiołowych koncertów muzycy przelali ten klimat na pięć trwających nieco ponad pół godziny utworów. Głównym elementem ich muzycznej układanki są pędzące w szaleńczym tempie kompozycje (najbardziej odczuwalne przy "Blastocyście" i "Bryle"). Rozpoczęte surrealistyczną albo przypominającą nazistowskie przemówienia melodeklamacją, oparte na szybkiej sekcji rytmicznej utwory tworzą muzyczną hybrydę, w której tło zarysowuje gęsta linia basu i rozmywające się, oparte na gitarze elektrycznej z wpiętymi partiami klawiszy. Gdy muzyka przyspiesza, na pierwszym planie pojawia się frapująco brzmiąca trąbka i mocne uderzenia o talerze perkusyjne. Sprawia to, że Kciuk and the Fingers jawi się jako kapela nieokiełznana, iście wręcz hardcore'owa, jednak konstruująca kompozycje w pomysłowy sposób, łącząca rockowy czad z elektroniką. Pojawiają się także momenty wytchnienia jak w rewelacyjnie rozwijającym się "Schranze Karate" z miarowo wybijaną sekcją rytmiczną. Wplatają się w nią rozmyte, czasem spokojne partie klawiszy, co pokazuje, że grupie pomysłów na aranżacje nie brakuje, ale również to, że lubią improwizować i bawić się muzyką. Niemałą niespodzianką jest zakończenie, ukryta kompozycja, w której kwintet prezentuje swoje bardziej rozimprowizowane i jazzowe oblicze. Jak na krótką epkę, tych odsłon jest naprawdę dużo, a dzięki dopracowanym przejściom między nimi doskonale się tego słucha.
[Jakub Knera]