polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Primavera Sound 2008
Barcelona | 29-31.05.08

Letnich festiwali jest w Europie na pęczki, zaś wiosennym jest chyba jedynie Primavera Sound w Barcelonie. Festiwal ów jest jednak niepowtarzalny bynajmniej nie dlatego, że odbywa się ostatni łykend maja w śródziemnomorskim łagodnym słońcu, choć to niewątpliwie atrakcja. Jego siła tkwi w niespotykanym gdzie indziej połączeniu alternatywnego profilu i rozmachu imprezy. Szósta edycja powtórzyła frekwencyjny sukces wcześniejszej, gromadząc w położonym nad morzem areale Forum około dwudziestu tysięcy słuchaczy dziennie. Przez trzy dni cieszyli się oni muzyką, przepływając pomiędzy pięcioma otwartymi scenami, a na koncerty wymagające bardziej intymnych warunków zaglądając do Auditori – nowoczesnej sali o doskonałej akustyce, mieszczącej ok. 3 tysięcy osób.

Ci, którzy zawitali w stolicy Katalonii kilka dni dłużej – pamiętajmy, że ok. 40 procent widzów przyjeżdża na Primaverę z zagranicy, zapewniając jej wspaniałą, międzynarodową atmosferę – mogli cieszyć się też przedfestiwalowymi koncertami w klubach Apolo, La [2] i Sidecar, oraz pofestiwalowym klubowym koncertem w niedzielę. Zagrali na nich m.in. My Brightest Diamond, The Clientele czy Matt Elliot. Primavera po raz pierwszy wyszła też w przestrzeń miejską, a darmowe koncerty odbywały się na stacjach metra i w parku Miró. Jednak najważniejsze były trzy długie wiosenne wieczory i noce na terenie Forum.

Primavera Sound 2008 okazała się prawdziwym świętem muzyki „niezależnej”, prezentującym spektrum wykonawców od prawdziwych klasyków alternatywy (pod tym kątem był to może i najbardziej zdumiewający line-up w historii), przez grupy o mocno ugruntowanej pozycji i dwa koncerty Portishead, po najbardziej gorące nowe zespoły. Kontynuowano współpracę z angielską agencją All Tommorow Parties, oddając jej pod kuratelę jedną scenę. ATP odpowiadała też za koncerty z cyklu „Don’t Look Back”, choć w tym roku nie było ich tak wiele, jak w 2007. Odbył się bowiem tylko jeden, za to naprawdę dobry – Public Enemy porwało kilkanaście tysięcy osób swym niezapomnianym „It Takes a of Nation of Millions to Hold Us Back”. Jako że był to jeden z najmocniejszych punktów pierwszego dnia imprezy, poświęćmy od razu kilka zdań festiwalowemu czwartkowi.

Otwierający imprezę dzień był nieco skromniejszy od kolejnych dwóch, gdyż nie były czynne ani największa otwarta scena na 15 tys. widzów, ani Auditori. Wobec tego uwaga skupiła się drugiej pod kątem wielkości scenie Rockdelux, położonej w niecce tyłem do morza i mieszczącej ok. 10 tysięcy słuchaczy. W tej najbardziej chyba klimatycznej scenie festiwalu na inaugurację festiwalu mogliśmy zobaczyć MGMT, po których zagrali The Notwist oraz wspomniane już Public Enemy. Przydługawe intro w wykonaniu duetu didżejów co prawda uniemożliwiło fotografom wykonanie z bliska zdjęć Chuckowi D i spółce, jednak nie rozcieńczyło nagromadzonej w powietrzu energii – Countdown to Armageddon zaiskrzył, a Bring the Noise i Don't Believe the Hype przyniosły istne tornado. Zaprawdę wspaniale było przeżyć na własnej skórze jedno z największych hip-hopowych dzieł, prawdziwy znak swojej ery, ciągle wytrzymujący próbę czasu. A propos, festiwalowy czwartek przyniósł więcej hip-hopu, niż cała poprzednia edycja. Równolegle z Public Enemy na ATP zagrali Kool Keith i Kutmasta Kurt aka Dr. Octagon, a na Rockdelux zobaczyliśmy jeszcze De La Soul.

Kolejny koncert na Rockdelux okazał się może i najbardziej pamiętnym koncertem całego festiwalu. Portishead, powracające po dekadzie milczenia z doskonałą płytą, oczarowało olbrzymią radością z grania, sceniczną charyzmą i energią oraz dystansem do własnych dokonań. Jako sekstet wykorzystujący dwa zestawy perkusyjne, klawisze i elektronikę oraz podstawowy gitarowy arsenał, zespół zaprezentował imponujące brzmienie, żywiołową ekspresję i świetny audiowizualny spektakl. Usłyszeliśmy przede wszystkim nowy materiał – wielkie brawa za to – kilka klasycznych kompozycji, jak "Cowboys", "Sour Times" czy "Glory Box", oraz np. niedocenione "Wandering Star" z debiutu, w nowym, oszczędnym i posępnym aranżu. Beth Gibbons okazała się po prostu zjawiskowa, a w trakcie jednego z utworów do grupy dołączył freestyle'ujący Chuck D. Portishead live AD 2008 okazało się bezkompromisową, transową miksturą, w jednej chwili oczarowującą, a w kolejnej wprowadzającą słuchaczy w stan niemal euforyczny. Drugiego dnia festiwalu zespół zagrał w Auditori, prezentując niestety niemal identyczny set. Intymne warunki umożliwiały większe skupienie, jednak gryzły się z energią tej muzyki. Wobec rosnąca napięcia eksplodowała publiczność i ostatnie minuty wieńczącego występ "We Carry On" zespół zagrał w towarzystwie przeszło stu osób szalejących na scenie.

Wróćmy do czwartku. Na położonej na uboczu scenie ATP wystąpili tego wieczoru m.in. Boris i Explosions in the Sky, na centralnie ulokowanej CD Drome – choćby Shipping News, Caribou i Prinzhorn Dance School, a na ulokowanej tuż nad wodą Vice – m.in. Enon, Health, British Sea Power, Voxtrot i Vampire Weekend. Dla tych ostatnich, autorów najbardziej chyba przereklamowanej płyty 2008 roku, był to pierwszy koncert w Hiszpanii. Sądzę, że będą chcieli tam wracać, gdyż zostali doskonale przyjęcie przez balujący tłum. Cóż, dla mnie fenomen tego zespołu jest idealną ilustracją tezy Warholla o pięciu minutach.

Dumając nad tajemnicą sukcesu Vampire Weekend udaliśmy się więc na spoczynek, by następnego dnia powrócić już o piątej po południu na koncert Swell Season w Auditori. Długo niedoceniany duet Glen Hansard i Marketa Irglova znalazł się w świetle jupiterów po zdobyciu Oscara za piosenkę „Falling Slowly” do filmu „Once”. Woda sodowa nie uderzyła im jednak głów na fali popularności filmu, zasłużonej zresztą. Swell Season pozostali bezpośrednim i szczerym zespołem, który nawiązuje doskonały kontakt z publicznością i jest bardzo autentyczny na scenie. Obok swych skromnych, wiarygodnych utworów zagrali np. kower Pixies, a olbrzymie brawa były jak najbardziej zasłużone. Tego dnia w Auditori zagrali jeszcze np. Bill Calahan i omówione już Portishead.

W piątek działała już główna scena, Estrella Damm, na której gościły legendy – The Sonics i Devo. W dość powszechnej opinii, ci pierwsi nieco rozczarowali, koncert Devo był natomiast najwyższej próby. Na koniec dnia, dla swoistego kontrastu, zobaczyliśmy na tej scenie The Go! Team, którzy zagrali tak jak powinni – energia przede wszystkim.

Koncert The Go! Team, podobnie jak i wcześniejszy występ przesympatycznych Bishop Allen na Rockdelux, unaocznił ważną właściwość Primavery – daje ona okazję sprawdzenia się na dużych zespołom, które na większości festów lądują w namiotach lub na bocznych scenach. Obie wyżej wymienione kapele, podobnie jak Okkervil River następnego dnia, doskonale z tej okazji skorzystały.

Na Rockdelux zagrała w sobotę jedna z kilku „powracających” grup w programie Primavery, czyli Sebadoh. Ten koncert kolidował niestety z Portishead. Następne w kolejności Cat Power stanowiło natomiast genialną kontynuacją wieczoru, dając frenetyczny, bezkompromisowy koncert. Chan Marshall wymykała się zarówno fotografom, jak i łatwej interpretacji. To również jeden z najmocniejszych momentów festiwalu.

Równolegle na ATP swój doskonale przyjmowany hałas generowali Fuck Buttons, wcześniej dyskretniej było za sprawą Six Organs Of Admittance. W międzyczasie wystąpili Polvo, a wcześniej dwie kapele z Sub Pop – No Age i Pissed Jeans. Żadnej z nich nie udało nam się zobaczyć ze względu na równolegle odbywające się koncerty, oto przewrotna miara klasy tego festiwalu. Na podobnej zasadzie przepadł Man Man, a do grających już bliżej świtu niż zmierzchu El Guincho, Holy Fuck i Ellen Alien nie udało się dotrwać. Na szczęście, między Portishead a Cat Power zmieścił się fragment koncertu Why?, którzy z nową płytą i zgranym zespołem są teraz jeszcze ciekawsi, niż w przeszłości.

Sobota była przeładowana atrakcjami, których wręcz nie sposób było ogarnąć. W Auditori wspaniale rozpoczęli dzień Bon Iver, a po nich Scout Nibblet, po czym wystąpił tam tercet legend: Mary Weiss z grupy Shangri-Las, Young Marble Giants i Throbbing Gristle. My przegapiliśmy, wieść gminna niesie, że było dobrze.

Na Estrella Damm rewelacyjny koncert dali Okkervil River, następnie o zmierzchu wystąpił Rufus Wainwright, co stanowiło pewną niespodziankę organizacyjną, gdyż wydawało się, że zagra on w Auditori. Cóż, wyszło nieco piknikowo. Po godzince przerwy Estrellę zalał frontalny atak Dinosaur Jr., którzy są już mocno podtatusiali, ale bynajmniej nie spuszczają z tonu. Był to chyba najgłośniejszy koncert festiwalu. Po kilku utworach, z ciężkim sercem, ale jednak popędziliśmy na ATP zobaczyć Shellac. Warto było, gdyż surowy, pozbawiony ozdobników, tego wszystkiego, co nie jest trzonem muzyki, występ tria z Chicago był kwintesencją ich wizji. Shellac nie grywa koncertów zbyt często, ale gdy już to robi, nie pozostawia żadnych niedopowiedzeń.

Scena ATP tego dnia miała zresztą powalający line-up, z którego udało nam się zobaczyć tylko drobną część. Times New Viking na początek, potem Devastations, Silver Jews (przegapione, chlip chlip), Kinski (j.w.), aż wreszcie udało się dotrzeć na Deerhunter. Ci zagrali w Barcelonie pierwszy raz po dłuższej przerwie w koncertowaniu i na kilka miesięcy przed premierą „Microcastle”. Koncert był niewiadomą, a okazał się pewnym rozczarowaniem. Niby nie był zły, ale zabrakło tego czegoś, aury między dźwiękami tak wyczuwalnej na ich płytach. Zbyt mało było właśnie tego, co Cox podkreślał w przydługiej zapowiedzi późniejszego koncertu Animal Collective – doznania, przeżycia. Być może bardziej wciągający byli Atlas Sound, którzy zagrali kilka godzin wcześniej na CD Drome, ale niestety nie udało nam się tam dotrzeć. Ponoć był to dobry koncert.

Na ATP po Shellacu zagrali jeszcze Les Savy Fav i Awesome Color. Co za dzień. Nieco słabiej, moim zdaniem, było na Rockdelux, gdzie Tindersticks i Simian Mobile Disco nie wystarczyli, by skłonić PopUpową wycieczkę do wizyty.

Wcześniejsza lista przegapionych występów byłaby listą skarg i zażaleń, gdyby nie fakt, iż równocześnie uczestniczyliśmy w koncertach, którym daliśmy pierwszeństwo. Dirty Projectors, w swym polaryzującym odbiorców mariażu ekstremów, delikatności i hałasu, mieli pecha zagrać na najgorzej, bo za agresywnie, nagłośnionej scenie CD Drome. Utrudniło to odbiór ich przewrotnej, eleganckiej i bezkompromisowej muzyki, choć wrażenia i tak pozostały. Na scenę Vice dotarliśmy natomiast zobaczyć Stephena Malkmusa i jego The Jicks, którzy zagrali pierwszorzędny, przestrzenny i swobodny koncert.

Tak jak zamknięciem ubiegłorocznej Primavery był fantastyczny koncert Battles na Rockdelux, tak teraz ten zaszczyt przypadł Animal Collective na Estrella Damm. Wizualny rozmach, potężne brzmienie, żywiołowe wykonanie zabrały kilkanaście tysięcy widzów w hipnotyzującą podróż, którą nie sposób wyrazić słowami. AC to wybitny zespół, to wszyscy wiemy. Że na Primaverze zagrał wybitny koncert, wie każdy, kto go doświadczył. Było to idealne zamknięcie niesamowitego festiwalu.

Primavera Sound, choć ma dopiero kilka lat, to już jeden z najważniejszych festiwali w Europie. Nie traci on energii i środków na mejnstrimowe gwiazdy, ryzykuje udział obiecujących zespołów, a posiada już renomę i potencjał umożliwiające występy klasyków, czy wręcz legend powracających na scenę. I z każdym kolejnym rokiem staje się świadomie coraz bardziej alternatywny. Niektórzy twierdzą, że line-up 2008 to był skład dekady… Cóż, sprawdzimy kolejny

[zdjęcia: Piotr Lewandowski]

Portishead [fot. Piotr Lewandowski]
Portishead [fot. Piotr Lewandowski]
Portishead [fot. Piotr Lewandowski]
Portishead [fot. Piotr Lewandowski]
Portishead [fot. Piotr Lewandowski]
Public Enemy [fot. Piotr Lewandowski]
Dinosaur Jr. [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Cat Power [fot. Piotr Lewandowski]
Cat Power [fot. Piotr Lewandowski]
Cat Power [fot. Piotr Lewandowski]
Animal Collective [fot. Piotr Lewandowski]
Animal Collective [fot. Piotr Lewandowski]
Animal Collective [fot. Piotr Lewandowski]
Stephen Malkmus & the Jicks [fot. Piotr Lewandowski]
Swell Season [fot. Piotr Lewandowski]
Swell Season [fot. Piotr Lewandowski]
Caribou [fot. Piotr Lewandowski]
Bishop Allen [fot. Piotr Lewandowski]
Okkervil River [fot. Piotr Lewandowski]
Okkervil River [fot. Piotr Lewandowski]
Dirty Projectors [fot. Piotr Lewandowski]
Dirty Projectors [fot. Piotr Lewandowski]
Dirty Projectors [fot. Piotr Lewandowski]
The Go! Team [fot. Piotr Lewandowski]
Vampire Weekend [fot. Piotr Lewandowski]
Vampire Weekend [fot. Piotr Lewandowski]
Deerhunter [fot. Piotr Lewandowski]
Deerhunter [fot. Piotr Lewandowski]