polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Islandia - całoroczna eurowizja


Islandia - całoroczna eurowizja

"...pewne islandzkie podanie mówi o ukrytym ludzie, który żyje pośród kamieni i lawy poszarpanych gór...
...pochodzący od starożytnego "ducha-stróża" ukryty lud występuje w wielu formach...
...malutkie balómalfal żyją w kielichach kwiatów...
...natomiast buaalfar zamieszkują farmy...
...w takim właśnie, tajemniczym, ukrytym świecie zrodziła się muzyka Sigur Rós..."
(cytat z polskiej strony poświęconej Sigur Rós )

...i w takim właśnie tajemniczym, ukrytym świecie rządzi piosenka Eurowizji!
Każda przeciętna osoba interesująca się muzyką i nie będąca Islandczykiem na hasło "islandzka muza" wymieni jednym tchem Bjork, Sigur Rós, Sugarcubes lub Múm. Mogłoby się więc wydawać, że właśnie takie dźwięki towarzyszą w codziennym życiu mieszkańcom tej małej, tajemniczej wysepki. Nic bardziej mylnego. W ciągu dwóch pierwszych dni od mojego przyjazdu na Islandię mit ten został brutalnie obalony. Sigur Rós jest "dziwny", Bjork jeszcze dziwniejsza, a o istnieniu Múm mało kto wie. Zdawać by się mogło, że odizolowani od reszty świata, wierzący w trolle Islandczycy to nacja cichych, zamyślonych wrażliwców. Jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że cały naród ogarnięty jest szaleństwem Eurowizji, a bohaterem narodowym jest Páll Óskar (aka Paul Oskar), reprezentant Islandii i król wszystkich gejów. Fascynacja Eurowizją ogarnęła wyspę do tego stopnia, że niektórzy pamiętają, jaki kraj wygrał konkurs w danym roku, a na iPodzie mojego znajomego znalazłam... "Keine Grenzen" Ich Troje! Aby oszczędzić sobie ewentualnych zbędnych emocji, wolałam nie pytać, czy mu się podoba. Ryzyko, że odpowie 'tak' było w tym wypadku zbyt duże.

Islandczycy mają opinię ludzi zamkniętych w sobie, ceniących swoją prywatność i mało wylewnych, co jest zapewne spowodowane faktem, iż przez prawie cały rok pada śnieg, jest ciemno i zimno. Każdy Islandczyk cierpi na zimową depresję, więc podkreśla swój egzystencjalny ból dźwiękami Sigur Rós lub podśpiewuję z rezygnacją piosenki Bjork, a jedyną słodyczą w ich życiu są batoniki Prince Polo. Z tego wszystkiego prawdą okazało się być tylko to ostatnie. I gdzie w tym wszystkim sens?

W ostatnim czasie swoją obecność na Islandii zaznaczył popularny na świecie nurt indie-rocka, powstało wiele kapel wpisujących się w ramy tego gatunku, które odnoszą lokalne sukcesy. I nie chodzi tu o jakiś underground, lecz o proste, gitarowe kawałki w stylu The Libertines, Franz Ferdinand czy Arctic Monkeys. Jak to się więc dzieje, że wszystko, co jest nam znane z Islandii, nie jest znane samym Islandczykom (poza rzecz jasna Bjork), zaś z kolei my nie mamy bladego pojęcia o ich mainstreamie? Otóż, wyjaśnił to zgrabnie Ólafur Arnalds w jednym z wywiadów (udzielonym oczywiście mediom nieislandzkim) jeśli przedstawiciel jakiejś amerykańskiej lub europejskiej wytwórni przyjeżdża na wyspę w poszukiwaniu nowych wykonawców, to nie będzie on szukać tego, co mógłby znaleźć u siebie, lecz zwróci się ku artystom skrajnie innym. To by wyjaśniało, dlaczego bilety na jego występ w słynnym londyńskim Barbican zostały prawie całkowicie wyprzedane już dwa miesiące wcześniej, a oglądając Ólafura w Reykjaviku byłam jedną z około 50-ciu osób na sali. Swoją drogą był to najdziwniejszy koncert, jaki kiedykolwiek widziałam - po zejściu ostatniego supportu ze sceny wszyscy... usiedli na podłodze. Nikt nie odważył się nawet chrząknąć, więc ja wraz z kilkoma innymi fotografami czuliśmy się zupełnie nie na miejscu chodząc po sali (użycie flesza nikomu nawet nie przyszło do głowy!). Wracając jednak do tematu - z jednej strony to dobrze, że naprawdę oryginalni i nietuzinkowi muzycy są znani przede wszystkim poza granicami Islandii, z drugiej strony trochę mi jednak szkoda że we własnym kraju przegrywają z oklepanym nurtem indie, nie wspominając już o Pallu Óskarze albo, o zgrozo, Mercedes Club, którzy wsławili się hitem "Ho Ho Ho We Say Hey Hey Hey". Już sam tytuł przyprawia o dreszcze, zaś widok wysmarowanych samoopalaczem mięśniaków walących w bębny i pana klikającego jednym palcem w keybord przywodzi jedynie uśmiech politowania. Jeśli chodzi o islandzkie radio i telewizję to - jak się można spodziewać - króluje ta sama sieczka co w Polsce, złożona głównie z promowanych właśnie nowych 'artystów'. Przeplatana islandzkim indie rockiem i oczywiście "Ho Ho Ho We Say Hey Hey Hey" we wszelakich wersjach i pod różnymi imionami, a czasem nawet z dodatkiem islandzkiego hip hopu.

Nie ukrywam, że byłam wielce zawiedziona, kiedy mit, którym żyłam przyjeżdżając na Islandię został szybko zgnieciony artystami pokroju Páll Óskar. Z drugiej jednak strony uwielbiam spędzać dni przeczesując MySpace w poszukiwaniu czegoś wartościowego i sprawdzając przyjaciół przyjaciół różnych islandzkich zespołów. Uwielbiam to uczucie znalezienia nowej, interesującej perełki, a jeśli owa perełka gra akurat koncert na Islandii to czuję się wręcz zaszczycona, iż z mieszkańców całej planety to właśnie mi dane jest w nim uczestniczyć. Pomimo szału "Ho Ho Ho We Say Hey Hey Hey" i Eurowizji starcza tu też na szczęście miejsca na artystów niesamowitych, choć szerzej nieznanych. Trzeba tylko dobrze poszukać.

Islandczycy mają to do siebie, że cieszą się ze wszystkiego, co islandzkie i "to nie jest tak, że nie lubią Sigur Rós, tylko po prostu ich nie rozumieją" - zostało mi raz wyjaśnione. A może właśnie chodzi o to, że rozumieją? W końcu 99% fanów "Sigurów" nie mówi po islandzku, a ten pozostały procent najwyraźniej lubi słuchać piosenek o sianie. Cokolwiek by nie sądzić o guście muzycznym Islandczyków, pozostaje faktem, że ta wyspa obsypana jest niesamowitymi dźwiękami, które tylko czekają na odkrycie. I nawet jeśli oni sami nie potrafią docenić tego co mają, to nikt nie może zabrać nam radości z odnajdywania tych wszystkich pięknych i "dziwnych" skarbów.

[Aleksandra Lach]