Wielka szkoda, że w naszym kraju punk przyjął się tak późno (dopiero w latach 80-tych i to za sprawą kapel drugiej fali punka takich jak Exploited i Dead Kennedys). W naszej pamięci poza pomnikowymi Sex Pistols i The Clash nie pozostało bowiem dziś zbyt wiele po rewolcie 1976 roku. Kto dziś bowiem pamięta o The Damned (pierwszy zespół punkowy, który wydał longplay) i Wire (pierwszy zespół punkowy, którego debiut "Pink Flag" okrzyknięto arcydziełem)? Ci pierwsi skręcili później w stronę psychobilly i gotyku, drudzy zaś oddawali się - na bazie punka - eksperymentalnym odjazdom.
Przy okazji najnowszej płyty Wire "Send" trzeba podkreślić, że została wydana po wieloletniej przerwie w działalności zespołu. Przez cały ten czas wszyscy muzycy działali aktywnie na styku muzyki, teatru, filmu i sztuki. Dziś, kiedy patrzy się na ich aktualne zdjęcia, na których wyglądają jak zgraja przeciętnych nauczycieli z historii to aż trudno uwierzyć, że wokalista Colin Newman wyglądał kiedyś jak Johnny Rotten. W przeciwieństwie jednak do tego ostatniego, powrót Wire jest zjawiskowy pod względem artystycznym, a nie komercyjnym. Zresztą sami już na starcie przekreślili jakiekolwiek szanse w tym względzie wydając płytę we własnej mini-wytwórni Pink Flag. Cały materiał pokazuje ich zaś jako wiecznie młodych, bezkompromisowych i ambitnych twórców, a nie weteranów odcinających kupony od dawnych osiągnięć. Album jest bardzo dynamiczny ale nie punkowy, zgrzytliwy ale nie rockowy, elektroniczny ale nie industrialny, melodyjny ale nie popowy. Trudno nadać jest tej muzyce jakiś określony mianownik bo jest to muzyka bezkompromisowa i na wskroś oryginalna. Warto polecić ten album tym, którym się wydaje, że punk to tylko muzyczny zbiór szablonów (Offspring) i odzieżowej mody (Blink 182) a nie stan umysłu i dążenie do permanentnej, sonicznej rewolucji.
[Marcin Jaśkowiak]