Tej kapeli punkrock zawdzięczał swoje zmartwychwstanie już prawie dziesięć lat temu. Po imponującym "Smash" był czas na jeszcze, powiedzmy, półtorej dobrej płyty, a potem już tylko na jakieś dziwne półpopowe dokonania. Rozumiem, że ciągle grać energicznego punka się nie da; latka lecą, a takie granie może się łatwo znudzić, ale wchodzenie na drogę ugładzonych hitów dla nastolatków było porażką. Nowym albumem Offspring chce chyba trochę podreperować swoją reputację wśród starszych fanów, którzy jednak w międzyczasie zdążyli wyrosnąć z tej muzyki (jak choćby niżej podpisany).
Album składa się z dwunastu kawałków, dwa z nich to w sumie intro i outro, więc w efekcie zostaje pół godzinki na wywołanie reakcji słuchacza. Niestety takie są zasady nagrywania dla koncernów, że przynajmniej jeden hiciorek trzeba spłodzić - w tym przypadku jest to głupawe Hit That z irytującym bitem w zwrotce. Oprócz tego mamy piosenkę ska o najgorszym kacu w życiu, która denerwuje tematyką - panowie koło czterdziestki, z doktoratami w kieszeniach (wokalista Dexter ma doktorat z biologii) mogliby sobie takie dziełka odpuścić. Zostało nam jeszcze dwadzieścia pięć minut, którymi utwory agresywniejsze i pop-punkowe dzielą się po połowie. Całość z pewnością jest lepsza od poprzedniej płyty, numery są chwytliwe, ale na jedno kopyto - czego można się było spodziewać. Jeśli już naprawdę Offspring chcieli zrobić zwrot w stronę swoich wczesnych dokonań - mogli być chociaż konsekwentni. A tak dostajemy parę fajnych, szybkich kawałków, jak na przykład Da Hui (polecam udany teledysk), a do tego kilka nijakich. Za powrót do korzeni można uznać za to iście punkową długość tej płyty - trzydzieści dwie minuty to akurat tyle, żeby nie znużyć słuchacza. Choć niestety niewiele zostaje w pamięci i po kilku przesłuchaniach odstawia się ją na półkę.
[Piotr Lewandowski]