Na początku lat 90-tych na Wyspach rządzili wykonawcy spod znaku indie. Grali muzykę nie komercyjną, a mimo to osiągali popularność należną gwiazdom pop (My Bloody Valentine, Ride, Stone Roses). Niestety później nadeszły i zajęły ich miejsce te wszystkie Oasisy, Travisy i Stereophonicsy ze swym zniewieściałym podejściem do rockowej tradycji i stawianiu banalnych melodyjek i aranżacji nad eksperymenty formalne i improwizacje na granicy kakofonii. Całe szczęście, że wnet pojawiły się zespoły, które wypełniły tę lukę (Radiohead, Mogwai, Sigur Ros) i doprowadziły do pewnej równowagi. Po artystycznej i komercyjnej porażce ostatniego albumu Travis jak na dłoni widać kto w najbliższej przyszłości będzie mieć rację. Dowodem na to może być omawiany właśnie, drugi album The Cooper Temple Clause. Niby jest na tej płycie wszystko to, co dla Wyspiarzy jest tak typowe: zgrabne melodie, osobiste teksty, przyjemny na pierwszy rzut ucha klimat. Ale to jest właśnie pułapka w jaką się wpada starając się poznać tę płytę powierzchownie. Nagle ni stąd ni zowąd piękna, delikatna piosenka przeradza się w gitarową orgię i wokalny huragan. Najlepszym przykładem są jazgotliwe "A.I.M" lub "Music Box" albo też wieńczący płytę, genialny "Written Apology", który kończy się całkowicie odjechanym, industrialno-elektronicznym pawiem. Przyszłość należy do takich kapel jak The Cooper Temple Clause. Oasis niech spadają na drzewo!
[Marcin Jaśkowiak]