Tegoroczny festiwalowy sezon otworzyła wiosenna Primavera Sound w Barcelonie. Ten młody, ale z roku na rok nabierający rozmachu fest, gdzie pierwsze skrzypce gra muzyka gitarowa, lecz o didżejach i eksperymentatorach się nie zapomina, postawił na przełomie maja i czerwca poprzeczkę kolejnym imprezom bardzo wysoko. Muzycznie w Barcelonie działy się rzeczy tak niezwykłe i intensywne, że można nimi okrasić niejeden letni rockowy festiwal, gdzie największą czcionką wyróżnia się reaktywowany albo nieśmiertelny band, zaś zespoły mniej medialnie nośne giną gdzieś na bocznych scenach w środku dnia. Primavera idealnie połączyła zaś wymogi komercyjno-imprezowe z wartościami artystycznymi. Codziennie zobaczyć można było „gwiazdy” ściągające tłumy – a taką rolę spełnili choćby Smashing Pumpkins i Maximo Park, zespoły „telewizyjnej” alternatywy a la White Stripes, The Good The Bad And The Queen, odświeżyć sobie klasyków jak Patti Smith, czy The Fall. PopUp'owa delegacja postanowiła jednak powyższe generalnie zignorować, by przez trzy dni chłonąć muzykę bardziej nas inspirującą i wspaniale podaną, o której więcej poniżej.
Kilka faktów reporterskich. Festiwal odbywa się w położonym tuż przy morzu kompleksie Forum, na dwóch dużych scenach na ok. 9 i 15 tysięcy widzów, kolejnych dwóch bardziej kameralnych oraz, co jest festiwalowym unikatem na skalę europejską, w zamkniętym Auditori na 3 tysiące miejsc siedzących, gdzie występują artyści wymagający bardziej akustycznego i dyskretnego brzmienia oraz subtelnej akustyki. Drobnym, a jakże praktycznym detalem było to, że przed trzema najważniejszym scenami teren albo dyskretnie się podnosił, albo otoczone były one quasi-amfiteatrami, co kapitalnie ułatwiało percepcję. Specyficzna jest również lokalizacja barcelońskiej imprezy – de facto w mieście i z nocowaniem tamże, czyli w hostelach pełnych primaverowych gości.
Najważniejsza jest jednak muzyka. Tegoroczna Primavera wiele zawdzięcza współpracy z angielską inicjatywą All Tommorow Parties, poświęcając jej jedną scenę, do której PopUp'owa reprezentacja niemal przyrosła. ATP, zlokalizowana nieopodal Londynu inicjatywa, od dobrych paru lat zasłynęła organizacją koncertów i wydawnictw, a zwłaszcza łykendowymi festiwalami pod kuratelą artystów różnych a ciekawych, ustalających cały skład danej imprezy. Właśnie na „jej”, schowanej nieco z boku, scenie przeżyliśmy najbardziej chyba pamiętne chwile, choć na dwóch dużych scenach miało miejsce inne niezwykłe wydarzenie związane z ATP, a mianowicie wyjście na Europę cyklu koncertów pod hasłem „Don’t Look Back”. W jego ramach nieprzeciętne zespoły grają live całe płyty kluczowe dla swej kariery. W Barcelonie usłyszeliśmy w ten sposób „Houdini” Melvins, „Blue Cathedral” Comets On Fire, „Spiderland” Slint, „Ocean Songs” Dirty Three i „Daydream Nation” Sonic Youth.
Właśnie Melvins byli dla nas otwarciem festiwalu, niemalże powodując odpływ morza miażdżącymi podwójnymi bębnami – zespół koncertuje bowiem w składzie, w jakim nagrał ostatni album, czyli wchłaniając duet Big Business i stając się kwartetem o zdublowanej perkusji. Można spokojnie założyć, że panowie z Big Business wychowali się na wydanej przed szesnastoma laty niezapomnianej płycie „Houdini”, na której Melvins swe wcześniejsze hard-core'owe kawalkady osadzili w powolnej seattle'owskiej aurze i nagrali album przygniatający brzmieniem i porywający kompozycjami. „Houdini” w wersji primaverowej był chyba jeszcze bardziej obłędnym i szaleńczo konsekwentnym wyczynem niż studyjny pierwowzór, do czego przyczyniły się w równej mierze absurdalne stroje muzyków, bezwzględny walec owacyjnie witanych utworów i psychodeliczny finał.
Już podczas tego koncertu okazało się, że Primavera daje okazję skosztowania technicznego kunsztu najwyższej próby – nagłośnienie było wręcz zdumiewająco soczyste i precyzyjne, światła spektakularne, a jedyny feler występu Melvins, czyli zbyt wysoki poziom decybeli, został skorygowany już na następnym koncercie. Ten dała zaś największa być może gwiazda festu, czyli reaktywowane Smashing Pumpkins. Billy Corgan i jego apostołowie, nienagannie pilnujący marketingowych reguł, wystrojeni cudnie, dający prawo do robienia zdjęć spod sceny tylko wybranym fotografom (z dzienników i agencji informacyjnych – sic!), nic nie pozostawili przypadkowi i po kilkuletnim milczeniu zaserwowali dzikiemu tłumowi fanów letni kotlet w postaci półtora godzinnej wiązanki hitów ze śladem nowych kompozycji. Fantastycznego figla Corganowi ze świtą spłatała jednak technika, gdy w jednym z balladkowych przebojów padły całe przody, co jednak zespół nie mógł natychmiast zauważyć i wesoło grał dalej! Dopiero (lub już) przy refrenie usłyszeliśmy coś więcej niż pukanie perkusji jak w blaszaną puszkę i niemego Billego. Dzień później niesmak pozostał po (równie) nieskalanych rockersach z Maximo Park. Na tym tle pozytywnie wypadli grający po Pumpkins White Stripes, którzy – niezależnie od tego, czy się ich konwencję lubi czy nie – faktycznie na scenie BYLI i ze swadą zagrali niemal cały swój nowy materiał.
Dezercja ze Smashing Pumpkins na rzecz duetu Patton/Fennesz była więc oczywistością. Panowie z jednej strony nie zaskoczyli (formuła), z drugiej nie zawiedli (synergia), a przede wszystkim zagrali przekonywująco i słysząc się nawzajem. Nawałnica dźwiękowych plam i drenów, gdzie spod powierzchni spozierały skowyczące, spazmatyczne bądź beat-boxowe wokale Pattona, poświęcającego aż zaskakująco dużo uwagi efektom, a nie „jedynie” wokalowi, przeistaczała się w mroczny i wciągający coraz silniej z każdą kolejną minutą set, który miał niestety jedną poważną wadę – był zdecydowanie za krótki! Od takiego duetu oczekiwać można więcej niż tylko nieco ponad pół godziny grania.
Druga noc festiwalu, dzięki ATP i pulsującemu na dwie perkusje szaleństwu Modest Mouse, minimalnych dźwiękach o maksymalnej emocji Low oraz poszerzających rubieże rocka i alternatywnego popu(?) o kosmiczne jammy Built To Spill, stała się być może i największym świętem indie rocka tego lata, a z pewnością najwspanialszym, jakie niżej podpisanemu dane było przeżyć. Grający przed powyższymi tuzami Band Of Horses zaprezentowali się jako wielce obiecujący młodzieńcy, swe urokliwe piosenki podając swobodnie i na luzie, zarazem podgrzewając oczekiwanie na drugi album dwoma intrygującymi utworami. Gwoli uczciwości – wcześniej na jednej z dużych scen zobaczyliśmy Blonde Redhead, których muzyka, raczej stworzona do kameralnych warunków, fantastycznie obroniła się również w porywach morskiego wiatru. Na pierwszym planie znalazły się z zaangażowaniem zagrane kompozycje z najnowszej płyty „23” czyniąc koncert bardzo udanym.
Na tę samą dużą sceną organizatorzy powinni byli chyba przesunąć Modest Mouse, którzy co prawda pasowali do nowatorskiego zacięcia ATP w podobnym stopniu jak grający z nimi równolegle Beirut pasuje do dużego, festiwalowego audytorium. Jednak tłum, jaki przybył by zobaczyć Isaaca Brock'a z ekipą wypełnił przestrzeń pod sceną do ostatniego centymetra. Bądź co bądź, kultowy status w Stanach Zjednoczonych ściągnął na ten koncert pewnie większość obecnych Amerykanów, a tych było na Primaverze zaskakująco wielu, ponadto studyjne dokonania tego unikatowego zespołu każą po prostu sprawdzić ich żywe oblicze. Bez dwóch zdań, to okazało się wprost zabójcze. Choć introwertyczny Brock wydawał się nie być fanem festiwalowych występów, to jednak soczyste i energetyczne wykonanie, jeszcze bardziej odczuwalny w bezpośrednim kontakcie obłęd Modest Mouse i ciepłe, entuzjastyczne przyjęcie zespołu sprawiły, że godzina z tym zespołem była wspaniałym połączeniem genialnych piosenek, zwichrowanych emocji i dojrzałej, uważnej acz spontanicznej gry live. Ścisk nie zelżał aż do ostatniego utworu. Z innej beczki, ciekawe czy przyjmując do zespołu gitarzystę Johny'ego Marr'a z The Smiths, niezbyt przepadający za dziennikarzami Brock brał pod uwagę to, że Marr odciągnie od niego co najmiej połowę obiektywów.
Niestety przegapiliśmy występ Low, który jednak wiarygodne źródła opisywały w samych superlatywach. Rozpoczynający o trzeciej w nocy Built to Spill byli dla niżej podpisanego jednym z najbardziej oczekiwanych wydarzeń Primavery, a rzeczywistość wydatnie przerosła oczekiwania. Pięcioletnie milczenie, jakie zafundował słuchaczom lider grupy Doug Martsch, zakończone w ubiegłym roku cudowną płytą „You in Reverse”, doprowadziło Built to Spill do punktu, gdzie indie rockowe wątki a la Pavement, popowe ciągotki, czy psychodeliczne, przestrzenne gitarowe eskapady są równie ważnymi elementami słownika grupy, która absolutnie wypracowała sobie już swój własny język. Balans pomiędzy kompozycyjnym szkieletem utworów a jego praktycznym zastosowaniem, między melodią a głębią koncertowego brzmienia i ostatecznie to, jak kwintet ten był na siebie otwarty i reaktywny w grze – to wszystko zamieniło piątkową noc w Barcelonie w fascynujące doznanie. Nieocenione są koncerty, które pobrzmiewają w nas jeszcze czas długi.
Trzeci dzień festiwalu okazał się być najbardziej eklektycznym. Do Auditorium trafiliśmy by zobaczyć niejakiego Jonathana Richmana, by dać się zaskoczyć na dwóch frontach. Faktycznie akustyka tam jest niezwykła i pozostaje sobie życzyć, by podobnej klasy sala koncertowa stanęła w Polsce. Sam Richman zaś to Amerykanin zafascynowany kulturą hiszpańską i grający tradycyjną muzykę tejże, jednak z przymrużeniem oka i darzony olbrzymią sympatią przez tubylców. Wypełniona do ostatniego miejsca młodymi ludźmi sala entuzjastycznie reagowała i uczestniczyła w piosenkach, które dla postronnego wydawały się raczej ciekawostką.
Prawdziwe szaleństwo miało jednak miejsce na najbliższej morzu scenie, gdzie po dwudziestej wtargnęli Architecture in Helsinki – nieokiełznani wariaci z Antypodów. Sekstet, wymieniający się niemal po każdym utworze instrumentami, zaskakujący zwrotami akcji, melodiami i rytmiką nie pozwalającymi ustać w miejscu, tryskający energią i brzmiący jak banda upalonych (czyżby...) kolesi w sklepie z zabawkami, po prostu porwał za sobą primaverową publikę. I uczynił to nie tylko genialnymi kawałkami z ostatniego albumu „In Case We Die”, lecz również przedpremierowymi hiciorami ze świeżutkiej „Places Like This”. Takiego szaleńczego popu nad brzegiem Morza Śródziemnego się nie zapomina… Nawet jeśli koncert na Offie w Mysłowicach niczym nie ustępował.
Chwila na przestawienie się i oto, również dzięki ATP, skosztowaliśmy cięższych brzmień za sprawą Pelican i Isis. Zwłaszcza ci drudzy, dzięki perfekcyjnemu brzmieniu i porywającej oprawie wizualnej, byli bliscy metalowego absolutu, w równym stopniu skupiając się na dwóch ostatnich płytach, a koncert zamykając utworem „The Beginning and the End” z pamiętnego „Oceanic”. Choć po dwóch koncertach Isis w roku 2005 nie oczekiwałem, że można tę muzykę grać jeszcze lepiej, to chyba tegorocznego lata właśnie ma to miejsce. Klasyfikacje gatunkowe i porównania inspiracyjne są tutaj zupełnie nie na miejscu – Isis każdym swym krokiem dowodzą coraz bardziej przekonywującego zbudowania własnej wizji, o czym przekonać można było się już kilka tygodni później na dwóch koncertach w Polsce.
W międzyczasie pech spotkał The Good The Bad And The Queen – ich dyskretny koncert z udziałem sekcji smyczkowej został stratowany przez elektroniczny łomot dobiegający z innej sceny, co było jednak jedynym tego typu epizodem.
Na złapanie oddechu przed Sonic Youth było ledwie parę chwil. Nowojorski zespół wystąpił na głównej scenie i sięgnął niemalże 20 lat wstecz pozostając nowatorskim i grając w całości „Daydream Nation” zafascynował głębią i chropowatością żywego brzmienia. Było to pierwsze w ogóle wykonanie tego albumu, które SY powtórzą jeszcze na kilku festiwalach oraz w Londynie na „Don't Look Back”. Nie bardzo wiadomo, jak o takim doświadczeniu pisać – podobnie jak w przypadku wielkich artystów jazzowych, po prostu trzeba w tym uczestniczyć i poczuć pełnię tworzoną przez zespół. Entuzjastyczne przyjęcie skłoniło grupę do wprawiających w muzyczną ekstazę bisów, czyli kilku utworów z ostatniej płyty „Rather Ripped”. Niewiarygodne, że po tak unikatowym wydarzeniu jak „Daydream Nation” live wystarczyło kilka jedynie utworów, by publiczność zapragnęła Sonic Youth raz jeszcze, lecz na inny sposób.
Primavera miała jednak jeszcze sporo do zaoferowania tej nocy. Onirycznych dźwięków oczekiwaliśmy od grających jedyny tego lata koncert Mum, ci jednak niemal całą godzinę wypełnili nowym materiałem, znacznie bardziej zadziornym, słonecznym i ruchliwym niż wcześniejszy. O czym zresztą można obecnie się przekonać, gdyż „Go Go Smear The Poison Ivy” ujrzało już światło dzienne. Olbrzymie brawa dla Mum za świeży primaverowy występ.
Wymownym zamknięciem fantastycznego festiwalu było Battles, którzy co prawda mieli zagrać nieco wcześniej na ATP, ale zostali przeniesieni w miejsce odwołanych Klaxons na praktycznie ostatni koncert imprezy. Nie do zaklasyfikowania z płyt, na scenie kwartet ten jest chyba jednym z obecnie najlepszych, najbardziej buzujących i otwartych składów koncertowych na świecie. Ze swobodą i wzajemną komunikacją godną formacji jazzowych, nieskrępowaną formułą kompozycyjną i iskrzącym żywym brzmieniem, Battles udowodnili, że w czwórkę obsługują siedem (na oko) instrumentów nie dla czczego efektu, lecz dla pulsującej, gęstej formy w dziewiczych obszarach gitarowego eksperymentu i obłędnego rytmu, dla słuchacza będących w równej mierze wyzwaniem, co fascynującą przygodą. To po prostu trzeba przeżyć, być może to obecnie nawet największa koncertowa sensacja planety.
I to niemalże pełen obraz Primavera Sound 2007, a raczej tego, co udało nam się w Barcelonie samemu przeżyć. Wspomnieć należy jeszcze o kilku elektronicznych/didżejskich setach oraz niedzielnym deserze. Imprezowym numerem jeden ogłaszamy Girl Talk, zawodnika zabójczo energetycznego i obłędnie miksującego wątki od Miami Bass przez RATM po piosnki z seriali dla nastolatek, zaskakującego nawet w epoce wszechobecnego eklektyzmu. Kid Koala jak zwykle z winyli wyczarował rzeczy niesłychane, niejaki Bola pozytywnie zaskoczył dyskretnym klikaniem w nastrojowych przestrzeniach, natomiast Diplo, startując o piątej rano, zafundował bardzo mocny taneczny set, który choć smaczny w detalach, jednak głównie odganiał sen miażdżącym rytmem.
Ostatecznie, aby powrót do rzeczywistości nie był zbyt bolesny, w niedzielę w dwóch sąsiadujących ze sobą klubach zagrało jeszcze osiem zespołów, w tym Apostle of Hustle, Malajaube, Apse, na koniec londyński didżej Erol Alkan. Głównym punktem był dla nas koncert mentalnych bratanków Davida Bowie, czyli pławiących się w psychodelicznym popie Of Montreal. Zasłyszane opinie o ich świetnych koncertach i niezwykłym szoł okazały się być w pełni trafne. Pozostaje żałować, że plany ściągnięcia ich na Off Festival spełzły na niczym.
Festiwalowy sezon AD2007 miał tym samym wspaniały początek. Czy komuś udało się dorównać Primaverze, jej zdumiewającej selekcji artystów, brzmieniu i oprawie technicznej zapewniającej olbrzymi komfort odbioru? Intensyfikowanych ponadto śródziemnomorską otwartością i totalnie międzynarodową atmosferą, pełną wszystkich nacji Europy i gości zza Oceanów? Jeśli tak, to gratuluję, zafascynowany tym, co przeżyłem w Barcelonie.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]