Koniec świata jest blisko. Wyszedł ostatni tom Harry’ego Pottera, a Prince daje czadu jak Keith Richards i śpiewa: „Kocham cie mała, ale nie tak jak swoją gitarę”. Jeśli dla kogoś jeszcze był śmiesznym człowieczkiem w butach na obcasie, po "Planet Earth" będzie musiał odszczekać , że wątpił w talent tego artysty. Ta płyta to przykład na to, co potrafi Prince, kiedy mu się chce. Funk, rock’n’roll, swing, blues połączony z jego firmowymi gatunkami: soulem i r’n’b. Obok ostrzejszych numerów, tradycyjne pościelowy spod znaku „Moja gitara jest najfajniejsza na świecie, ale dla Ciebie, mała zrobię wyjątek i odłożę ją na 5 minut”.
Jednak "Planet Earth" to coś więcej niż zbiór świetnych kawałków. Na swoim 26 (!) albumie studyjnym artysta przypomina czym była amerykańska muzyka rozrywka przed Timbalandem, Pharellem i The Neptunes oraz, że plastikowe sztuczki producentów wcale nie są niezbędne, by wyprodukować nowoczesną płytę. Szacuneczek i czapki z głów przed Małym Księciem. A tymczasem nakładamy słuchawki na uszy i uczymy się, na czym polega prawdziwy groove. Mamy jeszcze trochę czas, bo świat się skończy dopiero kiedy Axl Rose skończy wreszcie nową płytę Gunsów.
[Dagny Kurdwanowska]