Hip-hop cię nie nurzy? Brakuje ci w nim czegoś nietypowego? Sięgnij po wspólną płytę brytyjskiego ziomka, na co dzień również autora komiksów i pluszowych zabawek, oraz pochodzącego ze Szwajcarii eksperymentującego duetu, któremu nieobce są tajniki współczesnej elektroniki.
Infinite Livez i Stade połączyli swoje siły i wyszła im płyt z jajem, a jednocześnie całkiem interesująca pod względem muzycznym. Panowie mieszają jazz z hip-hopem, głupawą elektroniką i dźwiękową improwizacją. Uznawany za rapowe wcielenie Franka Zappy Livez, opowiada surrealistyczne historie, które w połączeniu z muzyką nagrywających wcześniej m.in. z Nilsem Petterem Molvaerem i Elliottem Sharpem Szwajcarów robią niezłe wrażenie. Tym ich szaleństwom przyświecał przede wszystkim jeden cel - nagrać nietypowy album, który odświeży nieco formułę brytyjskiego hip-hopu. Żarty żartami, ale tego słucha się naprawdę dobrze. Głupawe opowiastki i komicznie brzmiący wokal, w zestawieniu z celowo preparowanym na kiczowate brzmieniem, mają sporą moc. Potwierdziły się doskonałe oceny talentu Infinite Livez po jego krążku "Bush Meat" sprzed trzech lat - kolaboracja ze Stade to kolejny dowód na ogromny potencjał tego twórcy.
[Tomek Doksa]