Wokół debiutu CYHSY zrobiono wielkie halo, nieadekwatne do tego, co tak naprawdę się na nim znalazło. Undergroundowy to był jedynie sposób promocji i tyle. Sama muzyka, choć świetna i na wysokim poziomie, nie przekraczała żadnych dotąd wytyczonych granic. Ot, dobry, bezpretensjonalny indie/pop/rockowy zespół, z wokalistą, który swą nawiedzoną, histeryczną barwą głosu przypomina Davida Byrne'a. Z perspektywy czasu debiut nadal się jednak broni, czego nie można niestety powiedzieć o jego następcy. "Some Loud Thunder" to dziełko płytkie i nijakie. W dodatku nudnawe i uwieśniaczone (te amerykańskie aż do bólu wstawki rodem z pieśni country). Z tych wszystkich wesołkowatych dupereli wystaje złowieszczo - niczym nóż z pleców - "Satan Said Dance", jedyny na płycie utwór przykuwający uwagę: transowy, nieszablonowy, z nerwem i ciekawym, eksperymentalnym finałem. Ale to za mało nawet jak na singla. Panowie podeszli chyba tym razem do pojęcia "bezpretensjonalny" zbytnio dosłownie. Ich piosenki są tak lekkie, że aż niesłuchalne. Nie zostaje po nich nic poza poczuciem straconego czasu. Dodatkowo odbiór całości skutecznie utrudnia irytujący tym razem jak jasna cholera głos Aleca Ounswortha. Daję słowo, iż od czasów Axl Rose'a nie było bardziej upierdliwego wokalisty. Co tu dużo mówić: tym razem clap your hands and say fuck it!
[Marcin Jaśkowiak]