polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Johannsson

Aż trudno uwierzyć, że z zamieszkiwanej jedynie przez 300 tys. osób Islandii wywodzi się tak wielu utalentowanych muzyków. Ich popularność i uznanie po części można wytłumaczyć pewnego rodzaju zainteresowaniem wyspą, które spowodowała chociażby osoba Björk, jednak niewątpliwie kryje się za tym dużo więcej. Trudno powiedzieć czy charakter ich twórczości wynika z klimatu, ilości światła, rybnej diety czy odizolowania i samotności, trzeba natomiast przyznać, że zazwyczaj jest ona unikatowa, jednoznacznie rozpoznawalna i melancholijnie wciągająca.

Kolejnym, choć z pewnością nie tak znanym, przedstawicielem lodowej wyspy jest Jóhann Jóhannsson - kompozytor, muzyk, producent i aktywny animator lokalnej sceny muzycznej. Ma on na swoim koncie dwie, pochlebnie przyjęte płyty: "Englabörn" z 2002 roku oraz wydaną dwa lata później "Virthulegu Forsetar". Na pierwszej znalazło się kilkanaście miniatur na kwartet smyczkowy, pianino czy organy wspomagane odrobiną elektroniki, przesyconych delikatnym, a jednocześnie smutnym islandzkim klimatem. Drugi album to ponad godzinny utwór, w którym główne role grają partie jedenastu instrumentów dętych. Jóhannsson jest również twórcą muzyki do wielu filmów, sztuk teatralnych oraz współzałożycielem wielozadaniowej wytwórni Kitchen Motors.

Z wydaniem najnowszej płyty "IBM 1401, A User's Manual" wiąże się niezwykła historia o jednym z pierwszych komputerów IBM, które trafiły na mroźną Islandię. Z racji po raz pierwszy zastosowanej masowej produkcji i przestępnej ceny, nazwany "modelem T" wśród komputerów, IBM 1401 Data Processing System trafił tam w 1964 roku. Inżynierem obsługującym jeden z egzemplarzy był Jóhann Gunnarsson, ojciec naszego bohatera. Los chciał, że był on zarazem kompozytorem poszukującym nowych źródeł dźwięku. Mając do dyspozycji tak niezwykłe cudo techniki poddał je również swoim badaniom, przeobrażając tę zaawansowaną maszynę liczącą w instrument muzyczny. Zasada jego działania była dość nietypowa - pamięć komputera emitowała silne fale elektromagnetyczne, które przy odpowiednim jej zaprogramowaniu i przyłożeniu odbiornika radiowego, udało się wyłapać w postaci delikatnej sinusoidalnej melodii. Gdy w 1971 roku maszyna odchodziła już na emeryturę, na pożegnanie zarejestrowano na magnetofonie szpulowym ostatnie jej odgłosy. Trzydzieści lat później o istnieniu taśmy dowiedział się Jóhannsson. Zafascynowany historią nagrania, rozmyślając o istocie relacji między człowiekiem a maszyną, skomponował cztery utwory na kwartet smyczkowy zainspirowane i zbudowane na dźwiękach ze starej taśmy. W wyniku spotkania z choreografką Erną Ómarsdóttir, ten skromny pomysł, wzbogacony o piątą kompozycję, ostatecznie muzyką do baletu nagraną przez praską orkiestrę symfoniczną.

Ta długa, lecz interesująca historia pokazuje jak nietypowe mogą być bodźce uruchamiające proces twórczy, a zarazem jak ważne jest stworzenie oryginalnej otoczki, która będzie w stanie wyróżnić płytę od innych - z pewnością większość recenzji będzie zawierać jej elementy. Cóż zatem wyłania się z tej niezwykłej opowieści? Komputerowe dźwięki przeistoczyły się w neoklasyczne, lub, jak kto woli, postklasyczne utwory pełne powoli snujących się pociągnięć smyczków, pięknych i uspokajających harmonii osadzonych w nostalgicznej przestrzeni. Jak na kompozycje wywodzące się od elektronicznych sinusoid są zaskakująco spokojne, wręcz wzruszająco smutne. Samych pozostałości odgłosów komputera też zachowało się niewiele - podstawowy motyw powtarzający się przez pierwszy utwór, następnie czytana instrukcja użytkowania tej dawnej maszyny liczącej oraz odgłos obracającej się taśmy, brzmiący niczym pociąg z dużym pogłosem. Dlatego ci, którzy spodziewali się interesującej symbiozy współczesnych brzmień z dawną elektroniką, mogą poczuć się zawiedzeni. Gdyby nie znać wyżej przytoczonej opowieści, trudno odszukać elektromagnetyczne korzenie muzyki. Niezbyt pospieszne utwory, bazujące na przygnębiających, a zarazem pięknych harmoniach wskazują raczej na pokrewieństwo z twórczością Maxa Richtera. Istnieje jednak podstawowa różnica - wprawdzie kompozycji Jóhannssona słucha się bardzo przyjemnie, lecz brakuje w nich pewnego trudnego do uchwycenia elementu, który nadaje muzyce rys niepowtarzalności. Za wyjątkiem pierwszego, pełnego emocji utworu, trudno jest wyłowić sens spajający kolejne akordy. Kompozycje ciągną się i przelewają bez wyraźnego celu czy budowania napięcia. Powoduje to, iż za pierwszym razem są w stanie oczarować, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem, coraz bardziej męczą. Szkoda, gdyż tak wspaniały pomysł mógł zaowocować czymś naprawdę niezwykłym. A tak, otrzymujemy kolejną neoklasyczną płytę, która na moment zachwyci, a potem pogrąży się w mrokach niepamięci.

[Aleksander Kobyłka]