Można było przypuszczać, że przez trzy lata, jakie minęły od wydania poprzedniego albumu grupy, muzycy mieli wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć swoje postępowanie. W tym okresie zupełnie zniknęli z mojej muzycznej świadomości, a jedyną oznaką ich życia było zakończenie pracy nad płytą Team Sleep. Wyglądało to tak, jakby zespół zawiesił lub całkowicie zakończył działalność, co na dobrą sprawę, nie byłoby aż takie złe. Ostatecznie Deftones postanowił jednak wyjść z ukrycia i wesprzeć wyjątkowo nieporadną w tym roku zimę, przyczyniając się do zmrożenia krwi w żyłach tych, którzy odważyli się sięgnąć po "Saturday Night Wrist". Albowiem, zamiast gorączki sobotniej nocy otrzymaliśmy zestaw kotletów sprzed lat co najmniej kilku, które nie dorastają nawet do miana odgrzewanych. Nie oznacza to, że muzycy poprzestali na odcinaniu kuponów od niegdysiejszego sukcesu i ograniczyli się do prostych kopii wcześniejszych utworów. Wyraźnie słychać, iż usilnie starali się wydostać z własnych schematów, wzbogacając dawne atuty nowymi zagraniami. Co więcej, nie sposób odmówić im pewnego sukcesu, jako że nowa płyta niewątpliwie jest lepsza od swojej nieszczęsnej poprzedniczki. Jednak nawet jeśli traktować to jako odbicie od dna, nadal jest bardzo głęboko. Pomimo prób złapania świeżego oddechu, Deftones w dalszym ciągu tkwi w mało oryginalnych gitarowych riffach, miota się między niemal popową melodyjnością a zbuntowanym hałasem. Nadal opiera się na krzykach i jękach Chino Moreno, któremu na tym albumie udało się dokonać niezwykłej rzeczy. Mimo iż poszerzył wachlarz swoich wokalnych zagrań, brzmi jeszcze bardziej monotonnie. Tradycyjnie do nagrań został zaproszony gość. Tym razem jest to Serj Tankian z System of a Down, jednak poza ładnie wyglądającym w książeczce nazwiskiem, nie wnosi to absolutnie nic. Nieusuwalną bolączką pozostają teksty Chino, które jak zwykle nie wykraczają poza licealny poziom. Nawet niewątpliwie najlepszy na płycie utwór "Beware" najlepiej kontemplować bez wsłuchiwania się w słowa. To doskonale obrazuje problem Deftones. Ich muzyka nigdy nie była skomplikowana kompozycyjnie, a bazowała na potężnym ładunku emocji. Na początkowych dwóch albumach nie było istotne, co krzyczał Chino, ważne, że robił to przekonywująco. "White Pony" prezentował inny rodzaj nastrojów, ale mógł on jeszcze wciągnąć. Obecnie muzycy próbują je wskrzesić, a więc wrócić do czegoś, co było jednorazowe i niepowtarzalne. W rezultacie dostajemy wtórne, schematyczne i męczące utwory, które są bladym cieniem przeszłości. A puste teksty irytują ze zdwojoną siłą. Dawnych słuchaczy muzyka Deftones nie przekona, pytanie czy nowi będą w stanie odnaleźć w niej cokolwiek ciekawego.
[Aleksander Kobyłka]