polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Max Tundra wywiad

Max Tundra
wywiad

Swego czasu w recenzji płyty Maxa Tundra pojawiła się teza, że w ciągu kilku minut ma on więcej pomysłów niż Squarepusher przez kilka lat. O ostatnim albumie Maxa rzeczywiście można coś takiego powiedzieć, szkoda tylko, że ukazał się on już ponad cztery lata temu. Z drugiej strony, multiinstrumentalne talenty muzyka pozwalają mu tworzyć wariackie kolaże bez użycia sampli i dyskretnym jedynie wykorzystaniu elektroniki i sekwencerów. Październikowa trasa zwariowanego Londyńczyka była więc serią koncertów człowieka orkiestry, którego przy okazji odpytaliśmy o nową płytę i jego podejście do muzyki.

Grałeś w Warszawie kilka tygodni temu, teraz masz całą trasę po Polsce i znowu gościmy cię w stolicy. Prędko wróciłeś.

Tak, rzeczywiście to moja druga wizyta w ostatnim czasie, ale tak w ogóle to już chyba trzecia albo czwarta. Dobrze wspominam koncerty tutaj, więc jestem ponownie.

Twoje koncerty mają opinię bardzo żywiołowych, a występujesz samemu. Czy używasz adapterów lub laptopa?

Nic z tego. Na scenie jestem tylko ja i kilka instrumentów. Generalnie gram na klawiszach, gitarze, śpiewam, trochę gram też na innym sprzęcie, który akurat jest pod ręką. Utwory są oparte na opracowanych szkieletach, gdyż moje domowe studio jest dalece niemobilne - cały pokój zastawiony starym sprzętem, którego nie sposób zabrać w trasę. Więc biorę podstawowe składniki piosenek, do których dochodzi element "żywy", czyli ja sam grający dodatkowe linie, śpiewający, dobrze się bawiący po prostu.

Wspomniałeś o swoim studio. Przy okazji płyt zawsze przewijał się wątek twojej swobody w graniu na wielu instrumentach. Na czym właściwie potrafisz obecnie grać?

Zaczynałem od fortepianu, biorąc lekcje gry w dzieciństwie, ale szybko mi to zbrzydło - nie podobało mi się, że ktoś mówi mi, co mam grać. Więc rzuciłem lekcje i zacząłem grać samemu w domu, najpierw muzykę z reklam, telewizji, potem swoje własne rzeczy. Wtedy zorientowałem się, że potrafię grać ze słuchu. Kiedyś znalazłem małą gitarę wyrzuconą na śmieci w mojej szkole, więc się nią zająłem. Później przyszedł czas na trąbkę, skrzypce, perkusję, kolejne dęte. Na nich gram w miarę sprawnie.

Występowanie na żywo jest chyba dość odmiennym wyzwaniem od pracy w studio, gdzie masz czas i dostęp do całego ekwipunku...

Kawałki grane na żywo muszę wcześniej setki razy przećwiczyć, opanować. I wtedy one są już zamknięte, a jak bardzo aranżacje różnią się od wersji z albumów, to inna kwestia. Nie wydaje mi się, żeby koncerty mogły pomagać w pisaniu nowych piosenek, w odkrywaniu pomysłów kompozycyjnych. Tworzenie muzyki jest dla mnie aktem bardzo osobistym, tajemniczym, którego nie odbywam stojąc przed innymi ludźmi. Wolę im zaprezentować efekt mojej pracy, coś skończonego.

Właśnie, twoje albumy, choć pozornie chaotyczne, czy też raczej szalone i nasycone pomysłami, sprawiają wrażenie bardzo przemyślanych, dopiętych na ostatni guzik. Niewiele w nich chyba improwizacji.

To prawda. "Chaotyczny" jest bardzo złym słowem dla opisania mojej muzyki, wskazuje na przypadkowość i losowość, podczas gdy jest ona w pełni zaplanowana i wcześniej rozpisana. Nieważne, jak złożone by te piosenki nie były, albo jak dziwnie by nie brzmiały, dokładnie tak usłyszałem każdą z nich w głowie i potem starałem się za tym pomysłem podążać.

Zazwyczaj punktem wyjścia jest chyba linia melodyczna, albo rytm, które potem można rozbudowywać. Jeśli wpadają ci do głowy od razu kompletne aranżacje, jak sobie z tym radzisz? Gdy już uznam, że kawałek dorósł do tego, by go nagrać, szybko włączam sprzęt i nagrywam podstawowe linie na fortepianie, czasem jakieś akordy na gitarze. Wtedy mogę wrócić do pierwotnego pomysłu, który stanowi podstawę i zastanowić się nad konkretnym aranżem, długością czy tempem utworu. Ale raczej nie zdarza się, żebym siedział przy fortepianie i ćwiczył próbując znaleźć właściwą melodię. Przede wszystkim jest pomysł i jego szybkie uchwycenie. Czasami pojawia się on przecież wieczorem i rano może już być trudny do przypomnienia.

Dużo pracujesz nad muzyką?

Wiem, powinienem wstawać rano i brać się do roboty, ale jakoś mi to nie wychodzi i w rezultacie praca nad nową płytą zajmuje mi tak długo, czyli już cztery lata. Zbyt wiele mnie rozprasza. Większość moich przyjaciół mieszka w Londynie, tak jak ja, drzwi są otwarte i ciągle pojawiają się propozycje wyjścia na film, coś zjeść, ktoś znajomy przyjedzie do Londynu i trzeba się z nim spotkać. Więc mogę się budzić z mocnym postanowieniem nagrywania muzyki, ale raz po raz coś wypada i o muzyce zapominam, nawet na kilka tygodni [śmiech].

Czy Londyn jest dla ciebie jako muzyka miastem inspirującym, czy może raczej przeszkadza?

Przede wszystkim rozprasza. Inspirujące może być dosłownie wszystko - co robiłeś danego dnia, kogo spotkałeś, co jadłeś. Myślę, że w mojej muzyce zawarte jest całe takie codzienne tło. Do pewnego stopnia wpływ ma też muzyka, której słucham, ale znacznie ważniejszy jest nastrój, w jakim się znajduję.

Kiedyś powiedziałeś, że nie piszesz muzyki zainspirowanej czymś, co ci się podoba, ale w reakcji na cały szmelc, który słyszysz dookoła. Czy to nadal aktualne?

Zawsze będzie aktualne. Gdy zaczynam kręcić nosem nad swoją muzyką włączam radio i gdy usłyszę wszystkie te nudne śmieci, momentalnie robię się zły. Sztampowate teksty, nudne struktury, przewidywalne harmonie - naprawdę w większości radiowych hitów łatwo przewidzieć, jakie akordy usłyszysz za chwilę. Niestety większość mainstreamowej muzyki jest strasznie nudna, ale szczęśliwie część jest naprawdę dobra.

Może zdradzisz nam nieco na temat twojej nowej płyty, na którą przychodzi czekać już cztery lata. Jakie są dla ciebie największe wyzwania z nią związane?

W tym momencie największym jest chyba jej skończenie. Aranżacje są naprawdę złożone, a ponieważ nie współpracuję z żadnymi muzykami, sporo czasu zajmuje mi nagranie poszczególnych partii. Przykładowo, w jednym utworze pojawiają się smyczki - skrzypce i wiolonczele. Nie są to tak naprawdę trudne partie, ale ja niezbyt dobrze gram na tych instrumentach, więc muszę całe wieki ćwiczyć by je zagrać, a potem jeszcze złożyć w sekcję. Do tego trąbka, wokale, harmonie. Tylko jedna piosenka, a zajmuje tyle czasu. Poza tym zależy mi, żeby nowa płyta odróżniała się od wcześniejszych naprawdę wysoką jakością brzmienia. Zbyt często szufladkowano mnie jako niskobudżetowego artystę nagrywającego w domu, czego szczerze nienawidzę, gdyż staram się, żeby moja muzyka brzmiała nie gorzej niż pop-hity, za którymi stoją duże środki na produkcję. Jasne, że wcześniej nagrywałem praktycznie na jednym mikrofonie, więc trudno było oczekiwać brzmienia z najwyższej półki od każdego instrumentu, ale wydaje mi się, że tym razem osiągnąłem naprawdę czystą produkcję. Chcę robić muzykę, która w pierwszym momencie wydaje się brzmieć jak kawałki z radio, ale przy bliższym kontakcie odkrywa pełno pokręconych detali. Zawsze starałem się tak nagrywać, ale dopiero tym razem się udało. Przy nowej płycie stare będą brzmiały jak demówki.

Czyli raczej takich wybryków jak utwór, w którym w ciągu minuty zmieściłeś tysiąc sampli, już nie usłyszymy?

Z biegiem czasu coraz ważniejsze jest dla mnie pisanie dobrych, zapadających w pamięć piosenek, a nie wymyślanie dziwnych koncepcji. Pozostawmy Matthew Herbert'owi robienie muzyki z sampli darcia papieru albo jedzenia. Moim zdaniem ważniejsze jest nagrać fajny utwór, niż mieć dla niego ideę, uzasadnienie. Życie jest za krótkie, wolę nagrywać popowe piosenki.

Dlaczego nie zaprosisz żadnego muzyka do współpracy?

Po prostu nie mogę, nie potrafię. W latach szkolnych grałem w zespole i nie sprawiało mi to zbytniej frajdy. Muzyka zespołu była bardzo, ale to bardzo przewidywalna i trywialna, a ja musiałem odgrywać swoje partie klawiszy. Przychodziłem na próby i proponowałem różne dziwne pomysły, które odrzucano na rzecz sztampy, co mnie frustrowało, więc doszedłem do wniosku, że lepiej będzie nauczyć się gry na gitarze, basie, perkusji, mieć spokój z graniem z innymi. I super, bardzo mi to pasuje, a na dodatek zupełnie nie mam ochoty na tłumaczenie innym swoich pomysłów. Dlatego granie w zespole jest już dla mnie skończone, chyba, że moje pomysły przechodziłyby bez zastrzeżeń.

Więc polegasz w stu procentach na własnej ocenie swojej muzyki?

Zdecydowanie - wydaje mi się to właściwe i bardzo ważne. Moim zdaniem, jeżeli chcesz coś stworzyć, nakręcić film, napisać książkę, muzykę - bez znaczenia -, to warto podjąć się tego samemu. W momencie, gdy angażują się inne osoby, pomysł ulega rozcieńczeniu, pojawia się kompromis i zwiększa ryzyko, że pomysł powieli coś znanego z przeszłości. Warto mieć na tyle pewności i przekonania, żeby zaufać własnemu zdaniu i pójść własną drogą, bez odwoływania się do innych, co uczyniłoby twój pomysł bardziej "zwyczajnym". Jasne, niektórym odpowiada granie w zespole, ale ze mną jest odwrotnie.

Wspomniałeś, że starasz się nagrywać muzykę pozornie "radiową", ale z drugim dnem. W sumie "Mastered by the Guy at the Exchange" właśnie takie jest - chwytliwe i dziwaczne zarazem. Czy twoim zdaniem, nowa płyta będzie łatwiej przyswajalna dla szerokiej publiczności?

Wiesz, obecnie słychać dookoła znacznie więcej "niezwyczajnej" muzyki niż w roku 2002, kiedy ukazało się "Mastered by the Guy at the Exchange". Wtedy to był rok Coldplay i bardzo nudnych kapel rockowych grających koncerty na stadionach, a nieco bardziej dziwna muzyka przepadała. To był zły moment dla tamtej płyty. Niemniej jednak, od tamtego czasu zwiększyło się znaczenie wielu zespołów grających dziwną muzykę, jak Deerhoof - fakt, oni są żadnymi gwiazdami...

Ale mają swoją pozycję.

Tak, a dla mnie to naprawdę nowatorska kapela rockowa. Jednak kilka lat temu byłoby im znacznie trudniej. Nawet takie mainstream'owe zespoły jak Arcade Fire, Fiery Furnaces noszą w sobie wiele niespotykanych wcześniej inspiracji i sprzedają przecież sporo płyt. Więc być może moja najbardziej mainstream'owa płyta trafi w dobry moment i zauważy ją znacznie więcej osób niż poprzednie. Nadal jestem przecież mało znanym artystą. Zawsze po koncertach podchodzą do mnie jacyś zachwyceni ludzie i dopytują się, czy wydałem już jakąś płytę. Co mam odpowiedzieć, że robię muzykę od ośmiu lat, a moją płytę raczej znajdą w najbliższym Virgin Megastore? Jest to frustrujące, ale biorąc pod uwagę, że artyści, grający znacznie dziwniejszą muzykę niż moja, sprzedają całkiem sporo płyt, mogę mieć nadzieję, że też zostanę zauważony. Na razie mijając ludzi na ulicach przechodzi mi na myśl, że większość z nich nigdy mnie nie słyszała, a mogłoby im się naprawdę spodobać. Powinienem mieć przy sobie CD-Ry z trzema kawałkami i je rozdawać.

Nie masz wrażenia, że rolę tych CD-Rów spełnia internet? Jaka jest twoja opinia o ściąganiu muzyki z netu? Czy nie poszerza to kręgu potencjalnych słuchaczy, z których niektórzy kupią potem płytę?

Rzeczywiście w ten sposób więcej osób może dotrzeć muzyki, ale w ostatecznym rozrachunku jest to kradzież. Sądzę, że jednym z powodów wysokich cen płyt jest potrzeba zrekompensowania przez firmy dochodów traconych na ściąganiu ich wydawnictw z internetu. Jeśli nikt by nie ściągał muzyki, płyty kosztowałyby na pewno mniej. Dla porównania, tak samo było z festiwalem Glastonbury - jeszcze niedawno niemal połowa uczestników wchodziła za darmo przez płot i bilety były bardzo drogie dla wyrównania strat. Osoby wspierające swoimi pieniędzmi przemysł muzyczny płacą znacznie powyżej kosztu, ponieważ inni biorą jego produkt za darmo. Jeśli nikt by nie jeździł na gapę, to bilety autobusowe byłyby tańsze. Tu jest chyba podobnie.

Wydaje mi się, że to działa w dwie strony. Jakby płyty nie były tak drogie, ściąganie by się nie rozpleniło.

Dla mnie to jest jednak kradzież. W restauracji nie wchodzisz przecież do kuchni żądając jedzenia za darmo. Więc ściąganie muzyki jest dla mnie niemoralne, a jednak powszechnie się je akceptuje. Być może nie musiałbym wykonywać nudnej pracy biurowej przez połowę życia, gdyby mojej muzyki nie brano za darmo. Nie jestem specjalnie materialistą, ale nie chcę nudzić się w biurze, bo ktoś nie chce kupić mojej płyty i ściąga ją z netu.

Wypowiedziałeś się dość ciepło o pewnych zespołach gitarowych, a twoje opinie na temat muzyki elektronicznej były zazwyczaj bardzo sceptyczne.

O tak, jest taka nudna.

Bardzo często jednak stawiano cię obok Squarepushera, czy też określano twoją muzykę sloganem "Aphex Twin spotyka kogoś tam". W sumie pierwszego singla wydałeś w Warpie.

Tak było, są to przykłady bardzo leniwego dziennikarstwa. Co ja mam wspólnego z Aphex Twin'em czy Squarepusher'em? Przecież my zupełnie inaczej podchodzimy do muzyki. Niestety dziennikarze są leniwi i nie potrafią słuchać muzyki bez odnoszenia jej do tego, co już znają. Potem powstają hasła typu: Steely Dan spotyka Autechre. A weźmy Aphex Twina - jego pewnie się opisze jako spotkanie Boba Dylana, grajków na kastanietach i czegoś tam jeszcze. To teraz Bob Dylan i tak w kółko. Ktoś, gdzieś kiedyś musi podjąć się oryginalnego opisu muzyki, bez odniesień do przeszłości. Przecież ja staram się robić muzykę właśnie bez odnoszenia jej do przeszłości. Jeżeli po przesłuchaniu mojej płyty ktoś chce ją podsumować w powyższym duchu, w porządku, ale nie chciałbym, żeby miał takie nastawienie wcześniej, po tym jak przeczyta w magazynie, że Max Tundra to taki Steely Dan wymieszany z Daft Punk. Bez tego nastawienia, słuchając płyty miałby wrażenie nowości, trudność z opisaniem wrażeń, a tak. Dziwi mnie, że muzykę się recenzuje w ten sposób. I jest to frustrujące, bo dziennikarze mają dużą siłę, na którą nie zasługują. Tutaj natomiast dobrą rolę spełnia internet, zwłaszcza MySpace, gdzie muzycy mogą udostępnić próbki swojej muzyki i umożliwić słuchaczom jej sprawdzenie przed kupnem płyty. Ale to co innego niż ściąganie płyt.

Ok, zapamiętuję twoje słowa ku przestrodze. Dzięki za rozmowę i powodzenia w kończeniu albumu, na który czekamy.

[Piotr Lewandowski]