polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
THE COUP Pick a Bigger Weapon

THE COUP
Pick a Bigger Weapon

Dla zespołu o opinii jednego z najbardziej zaangażowanych politycznie składów hip-hopowego, osiem lat panowania Busha juniora może być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Z jednej strony, stale napływają potencjalne tematy, z drugiej, rozrasta się konkurencja w politycznym pokazie lirycznych sił, a w szumie informacyjnym z czasem przestaje być jasne, kto się w rewolucję bawił już dekadę temu. Taka historia mogła stać się udziałem The Coup, którzy po pięcioletniej przerwie powracają z "Pick a Bigger Weapon", próbą przeskoczenia/dorównania(?) własnych klasyków z lat dziewięćdziesiątych, które swą socjologiczną obserwacją i lewicową retoryką zyskały sobie większe uznanie wśród krytyków i wąskiego grona fanów, niż wśród masowej publiczności. Za konsekwencję należą się Boots'owi i DJ Pam'owi słowa uznania, jednak najnowszy album pozostawia sporo do życzenia. Technicznie wszystko jest poukładane, Boots nawija z młodzieńczą wręcz energią, sięgając swoim głębokim głosem i po mocne rymy i po soul'owe, melodyjne zaśpiewy, co w otoczeniu bitów odwołujących się do funkowej klasyki lat siedemdziesiątych nie może wypaść źle. Niemniej jednak, równocześnie Coup sporadycznie tylko wybijają się ponad kanon opisany pokrótce powyżej i spotykany na znacznej liczbie kalifornijskich płyt hip-hopowych ostatniej dekady.

Jako że rewolucja nie może trwać wiecznie (albo nie można do niej nawoływać w koło Macieja), Boots znacznie więcej mówi tutaj o sobie samym, uczuciach, krótko mówiąc - o miłości. Muzyczna ewolucja przypomina mi drogę, jaką kilka lat temu przebył Micheal Franti i jego Spearhead, którzy podobnie inkorporując coraz więcej śpiewanych, rozczulonych motywów stopniowo dotarli w niemal akustyczne lecz uduchowione rejony. The Coup nadal brylują między bitami z automatu i funkowymi samplami, jednak przeplatając antybushowskie tyrady z nastrojowymi soul'owymi balladkami, nieco się w tej zabawie moim zdaniem pogubili. Po pierwsze, znaczna część płyty wypada banalnie i jednym uchem wpadając drugim wypada. Po drugie - choć to może częściowo kwestia mojego zmęczenia wieszaniem psów na Dżordżu Dablju - przekaz polityczny niewiele nowego wnosi. Znacznie ciekawiej jest, gdy Boots mówi o społeczeństwie jako takim, a nie o polityce przez duże P. Choć nowością jest stonowana, nawet kpiarska konwencja spajająca oba oblicza albumu, to sprowadza ona jego ideę do idiotycznych zwrotów typu "baby, let's have a baby, before Bush do something crazy". Niestety, sporo z tych żarcików jest wręcz szczeniackich - vide wizja Busha i Saddam uprawiających seks oralny.

Szkoda zatem, że zarówno niezłe teksty odnoszące się konformizmu i upodlenia jako rezultatu pogoni za sukcesem, jak i potężne kawałki rozpoczynające płytę, rozmywają się z każdą kolejną minutą, gdy okazuje się, że muzycznie album zanurza się coraz głębiej w prostej, banalnej nawet konwencji bujających funkowych kaczek czy dęciaków podbitych basem, przeplatanych soul'owymi wyciszeniami. Dlatego też podejrzewam, że choć "Pick a Bigger Weapon" trwa przeszło godzinę, za kilka tygodni będę z niego pamiętaj jedynie napędzany fortepianem i mocnym basem, fantastyczny My Favorite Mutiny z udziałem Black Thought i Talib'em Kweli - szkoda, że nie udało się utrzymać takiego poziomu i wieje nudą.

[Piotr Lewandowski]