Wrocławski producent Lu dołączą albumem "Night Moves" do grona polskich didżejów mających na koncie płytki instrumentalne. Zgodnie z własnymi deklaracjami, tym samym ukazuje on słuchaczom reinterpretację swych muzycznych fascynacji i rezultat wieloletniej pracy nad brzmieniem. Hip/trip-hopowy trzon jest więc polem dla jazzowo-funkowego samplowanego amalgamatu, pełnego milusich dęciaków, flecików, dyskretnych pianinek, przestrzennych klawiszy, etc., etc. Oprócz sampli Lu wspomaga się żywymi muzykami, między innymi z Miloopy i Matplanety, jednak specjalnej różnicy między poszczególnymi rodzajami brzmień odnaleźć nie sposób. Jak na producencki album przystało, gdzieniegdzie pojawiają się wokalne sample z obowiązkowym szuraniem adapterów wokół, a w dwóch kawałkach klubowo-czilałtowe zaśpiewy serwują nam wokaliści z krwi i kości. Właściwie powyższe zestawienie elementów składowych wystarcza dla zobrazowania tej muzyki. Lu w swoich jazzowych inklinacjach tkwi gdzieś w okolicach pierwszej płyty Us3, maźniętej Thievery Corporation i pokrytej fakturą podręcznikowej didżejskiej aranżacji. Kompozycyjnie niestety nie dzieje się tutaj wiele, gdyż sklejone z sampli kilku instrumentów utwory są po prostu przewidywalne i wyczerpują się po około minucie. Słuchając "Night Moves" przelatuje przed oczyma kalejdoskop skojarzeń: o, gitara jak u Emade, trąbka jak Skalpel, pokryte kurzem wokale jak u Rjd2 - niestety ciężar gatunkowy zupełnie inny. Płyta okazuje się więc być powtórką z rozrywki, hip-hopem bynajmniej nie "polskim", lecz "polskojęzycznym", choć niemal w całości instrumentalnym. Niestety nie do końca, gdyż wkład raperów, czyli kawałek Miasto Grzechu z niejakimi Roszją, Jotem i Bianką to istna golgota dla słuchacza. Na szczęście ten niesmak łagodzi ukryty utwór z Ostrym na wokalu. Poza tym, płyta jest po prostu wtórna i może się obronić jako muzyczne tło do innych codziennych aktywności niż słuchanie muzyki. Głębszych wrażeń nie oczekujcie.
[Piotr Lewandowski]