Niestety będzie to kolejna recenzja z cyklu "kiedyś grali całkiem nieźle, ale teraz to już zupełnie nie". Tym razem przypowieść dotyczy walijskiego zespołu Lostprophets, który tak dobrze zapisał się w mej pamięci płytą "The fake sound of progress" wydaną w okolicach 2000 roku. Skąd te dobre konotacje? Stąd, iż udało im się natchnąć wówczas świeżością i alternatywnym wyspowym podejściem nowometalowe granie, które zaczynało już zjadać swój własny ogon. Bardzo umiejętnie połączyli wtedy ciężkie, proste riffy i gitarowe pajęczynki ze spokojnymi partiami, polewając je przystępnym i melodyjnym sosem. Do tego dochodził rozemocjonowany wokal wyraźnie wzorujący się na dokonaniach niejakiego Pattona. Recepta jest dość prosta, ale ich sukces najmocniej wypływał z olbrzymich pokładów debiutanckiej energii, która wprost wyciekała z nagrań, tuszując występujące od czasu do czasu niedociągnięcia.
Od tamtej chwili wydali jeszcze jedną płytę, którą wymownie przemilczę, koncentrując się na najnowszym nagraniu "Liberation Transmission". Właściwie można by je skwitować krótko - wołanie z głębokości otchłani przemysłu muzycznego. Produkcją zajął się wielce znany i szanowany specjalista Bob Rock, odchodzącego perkusistę zastąpił jeszcze bardziej znany i szanowany Josh Freese. To fakty, które z pewnością musiały zrobić wrażenie w muzycznym światku. A na płycie to, co tygrysy lubią najbardziej - zestaw czterominutowych utworów, tak melodyjnych, banalnych i wpadających w ucho, że aż ciężko wytrzymać. Parędziesiąt minut pseudogitarowej muzyki nastawionej na zbijanie kasy z brytyjskich, a może już amerykańskich nastolatków. Oczywiście nie mogło zabraknąć obowiązkowego ultramelodyjnego singla, niewątpliwie zdobywającego ucha, serca, kieszenie i pierwsze miejsca list przebojów. Gdyby był to ich debiut, można by wybaczyć i nie zwracać uwagi. Ale Lostprophets miał swoje dobre czasy i trochę żal patrzeć, jak staczają się do poziomu komercyjnego Offspringa. Cóż, trudno, kolejny zespół na straty.
[Aleksander Kobyłka]