To się dopiero nazywa comeback. Celtic Frost wrócił na scenę po ponad 15 latach ciszy. Co więcej, powrócił z płytą porażającą, jedną z najważniejszych w swojej dyskografii. Kompozycyjne przymiarki i przygotowania do nagrania oraz wydania tego krążka trwały dobre cztery lata. Efekt doprawdy doskonały. Celtic Frost brzmi niesłychanie potężnie, co jest niewątpliwie zasługą współproducenta - szwedzkiego pracoholika znanego z Hypocrisy i Pain - Pete" Tagtgrena. "Monotheist" zanurzony jest w dusznym gotycko-doom'owym klimacie, gdzieś z pogranicza Fields Of The Nephilim i Sadness. Dodatkowo utwory mają rozbudowane struktury, w dużej mierze oparte na powtarzalności pewnych motywów, co stwarza lekko industrialny posmak. Czasem kobiecy głos świetnie współgra z niskim i gardłowym wokalem Fischera ("Drown In Ashes", "Obsured"). Całość sprawia wrażenie przemyślanej układanki, która może nie wytycza nowych muzycznych horyzontów, ale bynajmniej nie prezentuje się archaicznie. Nie jest to raczej tak rewolucyjna i wpływowa płyta, jak choćby "Into The Pandemonium" (1987), ale jakby umiejętne podsumowanie mrocznej muzyki ostatniej dekady. Celtic Frost nie zatracił nic ze swojej magii, tajemniczości i przede wszystkim oryginalności. Co więcej, dodał do tego monumentalną produkcję, która powoduje, iż każdy utwór staje się oddzielną historią, a każdy dźwięk biczem na bolączki tego świata. "Monotheist" to bez wątpienia jeden z kandydatów do miana płyty 2006 roku. "Play" i na kolana!
[Marc!n Ratyński]