Ostatni rok przyniósł wysyp doskonałych albumów nagrywanych przez samodzielnych twórców, nierzadko multiinstrumentalistów. Sufjan Stevens, schowany za nazwą Iron & Wine, Sam Beam, przeistoczony w zespół Rogue Wave, a poza Stanami Mugison, Devendra Banhart - można odnieść wrażenie, że zapotrzebowanie na samodzielnych panów z gitarą wzrasta. Kelley Stoltz idealnie wpisuje się w tę tendencję. Muzyk, mieszkający w San Francisco i nagrywający w domowych pieleszach wszystkie instrumenty, przez pewien czas walczył z materią i dopiero po kilku latach zdobył kontrakt, który pozwolił mu dotrzeć ze swoją muzyką do szerszego grona odbiorców. Kelley unaocznia także inny trend, jakim jest przemiana oferty Sub Pop. "Below the Branches" to płyta dopracowana, poukładana i ze wszech miar spełniająca wszystkie wyznaczniki stylistyki obranej przez autora, jaką jest ciepłe granie łączące folkowy pop ze stonowanym rockiem i amerykańską tradycją lat sześćdziesiątych, do której dołączają The Beatles. W rezultacie Kelley oferuje muzykę dopieszczoną, ale tak klarownie zainspirowaną, że zbyt gładko przez słuchacza przepływającą. Szczególnie wyczuwalna jest beatlesowska nuta, choć w kilku przypadkach mamy wrażenie, że autor pragnie oddać hołd jakimś swoim idolom (Beach Boys w Ever Thought of Coming Back czy solowy Lennon w Memory Collector i The Sun Comes Through). By dopełnić amerykańskiej tradycji, pojawiają się także elementy bluesowe. I trzeba przyznać, że na każdym polu artysta radzi sobie co najmniej poprawnie, aranżując kawałki z dużym smakiem, dbałością o szczegóły, ale nie tracąc przy tym ich spontaniczności i dynamiki. Generalnie słucha się tego bardzo przyjemnie, lecz raczej bez dreszczy. O tym, że Kelley nie jest jedynie sprawnym reinterpretatorem, ale ma spory potencjał, świadczą choćby bardzo intrygujące Summer's Easy Feeling z epickimi klawiszami i zaskakującym steel guitar, delikatne balladkowe Words czy tajemnicze Mystery z urzekającymi cymbałami i pochmurną perkusją. W efekcie "Bellow the Branches" to trzynaście kawałków dopiętych na ostatni guzik, w których każdy instrument przenosi właśnie te emocje, które przeznaczył mu autor, a mnogość odwołań i tropów wskazuje, że Kelley Stoltz jest prawdopodobnie erudytą folku/popu/rocka. Sztuka to jednak nie telewizyjna "Wielka Gra", dlatego album pozostawia niedosyt, choć bardzo przyjemny. Mam nadzieję, że Kelley zamiast puszczać oko do słuchacza, porwie go w przyszłości własną wizją. "Bellow the Branches" udowodnił, że konwencję i warsztat opanował doskonale, teraz czas coś w niej zamieszać.
[Piotr Lewandowski]