Święto Niemego Kina organizowane przez Filmotekę Narodową w kinie Iluzjon stało się nieodłącznym elementem wczesnowiosennego pejzażu kulturalnego Warszawy. Tegoroczna, czwarta już edycja, ponownie zgromadziła tłumy miłośników nie tyle niemego kina, co jego niepowtarzalnego uroku w połączeniu z muzyką graną na żywo. Choć nie mieliśmy tym razem okazji zobaczyć zagranicznych "gwiazd", jak DJ Cam, Vladislav Delay i DJ Vadim (występu którego nie sposób dobrze wspominać) w ubiegłym roku, przekrojowy dobór rodzimych artystów wystarczył w pełni. Jednak gwoli uczciwości należy wspomnieć, że festiwal zamknęła serbska orkiestra ilustrująca "Janosika", a niejaki Lawrence Leherissey drugi rok z rzędu zagrał do zestawu filmów swojego dziadka, samego Georgesa Meliesa. Wydaje mi się ważne, że o ile rok temu raziły niedociągnięcia techniczne, to tym razem podczas pięciu filmów jakie PopUp'owa delegacja miała okazję obejrzeć, chochliki nie przydarzyły się żadne, a brzmienie było praktycznie bez zarzutu.
Szczególne wydarzenie przyniósł dzień otwarcia festiwalu, gdy premierę miał pierwszy polski niemy film wydany z muzyką opracowaną współcześnie, mowa o "Mocnym człowieku" z udziałem Maleńczuk Tuta Rutkowski Super Trio, pierwotnie zaprezentowanym w pierwszej edycji festiwalu. O zainteresowaniu Świętem niech świadczy, że w festiwalowy czwartek odbyły się dwa pokazy tego filmu (którego reklamy emitowane przed każdym filmem festiwalu pod koniec łykendu wychodziły już bywalcom imprezy bokiem). A propos, genialnym pomysłem jest poprzedzanie każdej projekcji zabójczymi polskimi reklamami sprzed co najmniej 60 lat. Wspomnijmy jeszcze, że jak zwykle spektrum zarówno obrazów jak i dźwięków okazało się być rozległe i przepastne niczym zbiory samej Filmoteki - w piątek usłyszeć można było m. in. śpiewaczkę operową Małgorzatę Walewską, która zmierzyła się z "Ulicą Potępionych Dusz" z Polą Negri w roli głównej, a z drugiej strony w niedzielę Habakuk zagrał do dokumentu o życiu mieszkańców Polinezji, po czym Niewinni Czarodzieje zagrali do dramatu "Czysta miłość".
Co z oczu to z serca, skupmy się zatem na tych obrazach, które mieliśmy okazję zobaczyć i które na długo zostaną nam w pamięci. Kapela ze Wsi Warszawa pobiła być może rekord frekwencji festiwalu, gdyż na "Johanie" z ich udziałem widzowie siedzieli dosłownie wszędzie. Godzina imponującej, niezwykle plastycznej i zadziwiającej formą muzyki Kapeli udowodniła, że było warto. Banalny raczej, szwedzki melodramat, rozgrywający się na łonie skandynawskiej wsi i surowej przyrody, mógł wzbudzić obawę o zbyt jednoznaczne przyporządkowanie Kapeli do pewnej estetyki, z której zespół wybrnął grając wyraźnie "niefolkowo". Ukazując pewne motywy swojej twórczości w bardziej rozbudowanej, powiedzmy cierpliwej i jazzowo nasiąkniętej formie, grupa fantastycznie poprowadziła narrację i dynamikę filmu, budując napięcie, punktując momenty przełomowe i okraszając całość detalami. Warunkiem taperskiego sukcesu wydaje się być pełne zespolenie muzyki z obrazem, tak by widzowie zapomnieli o namacalnej obecności muzyków i zanurzyli się w spektakl. Wykonanie Kapeli mogłoby posłużyć w tej kwestii za przykład dla innych wykonawców. Doskonały zamysł muzyczny i perfekcyjne wykonanie pozwoliły nam usłyszeć muzykę wymykającą się klasyfikacją, dojrzałą, a równocześnie nadającą wartości i treści filmowi. Czapki z głów!
Chwila oddechu przed kolejnym filmem, jakim był "Ludzie podziemi" von Sternberga była niezwykle potrzebna - z chłodnej północy przenieśliśmy się w zadymione i mroczne lokale i mety wielkiego amerykańskiego miasta doby prohibicji, pewnie Nowego Jorku. Ten jeden z pierwszych filmów gangsterskich okazał się być naprawdę porządnym kawałkiem kina, zapowiadającym późniejszą wielkość von Sternberga. Niebezpieczne ulice, krwawe porachunki i nieodłączny konflikt między uczuciem a lojalnością nabrały wyrazu dzięki trio Adam Pierończyk - saksofon sopranowy i altowy, Krzysztof Dziedzic - perkusja i Tadeusz Sudnik - elektronika. Ten ostatni dopełniał sekcję rytmiczną szeregiem stonowanych efektów wytwarzając mroczną aurę, główne zadanie odnośnie dramaturgii spoczywało jednak na Pierończyku, grającemu mocno emocjonalnie. Jazzowa forma pozwoliła zapewne na dozę swobody w konkretnych rozwiązań melodycznych lub rytmicznych, widać było jednak, że muzycy opracowali trzon swojego występu, dzięki czemu proporcje między nastrojem a brzmieniem zostały idealnie dobrane. Czysta przyjemność dla uszów.
Sobota przyniosła bardzo projekcje bardzo zróżnicowane, zarówno muzycznie jak i filmowo. Zaczęło się od "Męczeństwa Joanny d'Arc" Carla Theodora Dreyera w wykonaniu zawiązanego na potrzeby festiwalu składu Bałata/Jaskułke/Gonzales. Wokalista jazzowy Marek Bałata świetnie wziął na swoje barki przeniesienie emocji i bólu Joanny w materię muzyczną, obsługującemu elektronikę Pedro Gonzalesowi zawdzięczaliśmy gęstą, psychodeliczną atmosferę, pełną drenujących dźwięków, które jednak nie zdusiły fortepianu Sławka Jaskułke. Należy podkreślić, że muzycy mieli okazję grać do filmu wybitnego, zaskakującego teatralną, ascetyczną konwencją i operującym przerażającym zbliżeniem. Reżyser pokazał ostatnie dni procesu Joanny, gdy ta prosta i przepełniona wiarą kobieta zmierzyć musiała się z okrucieństwem i cynizmem sędziów biegłych w teologii, wpędzających ją w kozi róg swych pseudo-intelektualnych wywodów i zarzutów, kryjących strach przed zamachem na patriarchalny system u jego podstaw. Surowy i niezwykle przejmujący film jest jednym z niewielu, które w napięciu obejrzałbym także i bez muzyki, ale trio ilustratorów świetnie potrafiło się odnaleźć w tym obrazie, znajdując sobie właściwe miejsce między psychologią dramatu a jego niespiesznym tempem, niemal pozbawionym akcji w tradycyjnym jej rozumieniu. Równocześnie muzykom udało się nie przytłoczyć oszczędnego obrazu i nie popaść w zbędny dramatyzm, dzięki podobnie skromnym, acz silnym środkom artystycznym. Mocna rzecz. Warto też wspomnieć, że odpowiedzialnemu za muzyczną oprawę festiwalu Pedro Gonzalesowi udał się już trzeci występ u boku utytułowanych jazzmanów - dwa lata temu z Urszulą Dudziak, rok temu z Michałem Urbaniakiem i Sławkiem Jaskułke, obecnie z Bałatą i Jaskułke.
Dlatego też kolejny film, radziecka "Salamandra" rozluźnił atmosferę zarówno na ekranie, jak i w głośnikach. Warszawska grupa Meritum, przymierzająca się do wydania nowego albumu w oficynie Lado ABC, zaprezentowała dynamiczną muzykę nowo-jazzową, główny ciężar narracji składając na barki klarnetu, dzięki czemu skojarzenia z muzyką klezmerską były zrozumiałe. Nowoczesność brzmienia częściowo wynika pewnie z zaangażowania didżeja, który jednak kilkukrotnie wydawał się być słabo scalony z resztą grupy. Obłędny radziecki dramat demaskujący reakcyjność i bezwzględność kręgów konserwatywnych niszczących karierę i życie postępowego uczonego, który może być doceniony dopiero przez ludzi radzieckich, okazał się być filmem raczej zabawnym w swojej propagandowej prostocie. Naiwna fabuła wpasowała się w zwiewną muzykę Meritum, którzy z łatwością poprowadzili momenty bardziej dynamiczne, szczególne brawa należą się za scenę dysputy uniwersyteckiej. Z drugiej strony należy dodać łyżkę dziegciu za kompletnie nietrafioną scenę morderstwa żony bohatera. Wrażenie pozostało bardzo sympatyczne, jednak innego kalibru niż z pozostałych obrazów.
Ostatnim filmem, jaki PopUp'owa reprezentacja miała przyjemność zobaczyć był "Ostatnie ostrzeżenie", amerykański kiczowaty horror, którego groteskę żadnym sposobem nie dałoby rady przykryć i zastąpić aurą grozy. Dlatego zaangażowanie wariackiego Pogodno było iście mistrzowskim pomysłem. Zespół nie raz zaprezentował już zabójcze poczucie humoru, ale performance w Iluzjonie przebił wszystko. Po pierwsze, Pogodno podeszło do sprawy niekonwencjonalnie, decydując się na odczytywanie napisów dialogowych i to w sposób dość swobodny, a na dodatek każdej postaci głupawego filmu przypisując pewien motyw wokalny, dźwiękowy naznaczający każde pojawienie się jej na ekranie. Kakofonia wyszła z tego całkiem solidna, ale przede wszystkim bezczelnie zabawna i bardzo swobodnie odbiegająca od samej treści filmu. Autentycznie było to nowatorskie rozwiązanie taperskiego wyzwania, tak różne od intensywnych plastycznie czy dokładnych brzmieniowo wykonań, jakie zazwyczaj zapadają w pamięć. Dzięki temu siedząc do drugiej w nocy w Iluzjonie udawało się odpędzić sen, a jeżeli komuś przyjdzie kiedyś myśl raz jeszcze namówić Pogodno do takiego absurdalnego przedsięwzięcia, to warto.
Cóż dodać? Święto Niemego Kina po raz kolejny zgromadziło w Iluzjonie tłumy, ponownie nieme filmy, w innych warunkach pewnie przez wielu nigdy nie zauważone, uzyskały nowe, jakże im potrzebne oblicze. Pozostaje żałować, że tak rzadko mamy okazję obcować z tak intrygującym zestawieniem współczesnej muzyki i kinematografii pochodzącej z zupełnie innej epoki. Wydaje się, że warszawski festiwal jest w tej kwestii unikatem na skalę europejską. Pozostaje czekać na kolejną odsłonę i przyklaskiwać wszelakim podobnym inicjatywom, jakie od czasu do czasu się pojawiają.
[Piotr Lewandowski]