Nadszedł czas na napisanie kilku słów o najnowszych dokonaniach ulubionego zespołu buntowników młodego pokolenia. Od niedawna można się zaopatrzyć w najnowszą płytę SOAD, "Hypnotize". Zgodnie z zapowiedziami, jest to druga część sesji, której efektem pół roku temu był "Mezmerize". Było to działanie od początku podjęte z premedytacją, łącznie z tym, iż okładki płyt są tak zaprojektowane, by się ze sobą zgrabnie łączyć. Można by się spodziewać, iż zespół przygotował tak wiele materiału, że nie mógł zmieścić się na jednym krążku. Nic bardziej mylnego. "Mezmerize" trwał prawie 37 minut, "Hypnotize" - niecałe trzy minuty więcej. Łatwo policzyć, że spokojnie można było oszczędzić sobie podziału. Skąd zatem pomysł na dwie części? Odpowiedź leży zapewne w umysłach speców od marketingu, którzy, nie odkrywając Ameryki, policzyli, że jedna płyta przed zakończeniem roku szkolnego najmłodszych pociech oraz druga przed gwiazdką, przyniosą większy zysk niż tłoczenie wszystkiego na raz. Prawda, że proste? Zupełnie inną sprawą jest, czy ktoś byłby w stanie wytrzymać 24 utwory SOAD w jednym zestawie. Ale o tym za chwilę.
Nie ukrywam, że kiedy SOAD wydał swój debiutancki album, było to dla mnie wręcz objawienie. W 1998 roku była to porcja świeżej, szczerej muzyki, która o całe mile wyprzedzała ówczesne nowometalowe pomysły. Połączenie zachodniego ciężkiego grania z ormiańskim folkiem okraszone wielkimi pokładami ironicznego humoru było czymś zupełnie nowatorskim. Druga płyta, "Toxicity" nie wywołała już u mnie tak pozytywnych reakcji. Była niezła, ale wyglądało na to, iż SOAD trochę zachłysnął się sławą. Pomijając "Steal this album", na nowe nagrania trzeba było czekać aż cztery lata. Niestety, "Mezmerize/Hypnotize" potwierdziła moje złe przeczucia. Paradoksalnie, o zespole nadal można mówić bardzo dużo dobrego. Bo SOAD ciągle obraca się w swoim niepowtarzalnym stylu, łącząc ciężkie uderzenia z etnicznym duchem. Są świetni technicznie, korzystając z dziwacznego metrum, połamanych fraz, z łatwością poruszają się pomiędzy punkiem, reagge czy prześmiewczym walcem. I tak już świetny wokal został wzbogacony przez aktywne udzielanie się Malakiana. Nadal epatują ironicznym, ciętym humorem, strzelają słowami z prędkością karabinu maszynowego, dbając o zaangażowane i inteligentne teksty. Pozornie jest nieźle, więc gdzie jest "ale"?
Sęk w tym, że SOAD stał się maszyną do tworzenia piosenek (a tym samym pieniędzy). "Nowe" utwory okazują się być powieleniem tych samych patentów, które można było usłyszeć na poprzednich płytach. Te same riffy, te same współbrzmienia wokali, te same rytmy, podobne teksty. O ile "Mezmerize" miał jeszcze pewne przebłyski, to "Hypnotize" brzmi jak odrzuty z sesji, które wydano, bo można na tym zarobić. Ponadto trudno byłoby przetrawić 24 niezwykle podobne do siebie utwory na jednym krążku. SOAD zjada swój własny ogon, czerpiąc bez wahania z pomysłów, które były świeże i nowatorskie tylko na pierwszej płycie. Co z tego, że forma jest nadal świetna, skoro coraz bardziej twórczość Systemu zaczyna przypominać zarabianie pieniędzy. Kolejne kompozycje trywializowane są do piosenek z chwytliwymi refrenami, które mają się wpasowywać w listy przebojów. Całość ujęta jest w olbrzymią machnę promocyjno - gadżetową, która dba o to, by każdy porządny fan był zaopatrzony w sporą ilość antysystemowych rekwizytów. Swoistym paradoksem jest to, że SOAD prześmiewa amerykański styl życia, konsumpcjonizm czy Hollywood, a sam stał się jego częścią. Dzięki nim olbrzymia kasa wypływa z kieszeni amerykańskiego (i nie tylko) nastoletniego fana, napędzając to, czemu zespół chciał się przeciwstawiać. Trudno w tym momencie uwierzyć, że mogliby być koniem trojańskim wewnątrz mitycznego "systemu". A zatem, czyżby ten ironiczny, kpiący uśmiech był podszyty cynizmem?
[Aleksander Kobyłka]