Jeden z utworów na ostatniej płycie Prefuse 73 nagrany został przez enigmatyczny duet La Correccion, złożony oczywiście ze Scotta Herrena a także jego znacznie mniej znanego współpracownika Elvin Estella, działającego jako Nobody. Do tej pory duet ten stworzył jedynie dwie kompozycje, druga z nich pojawia się właśnie na ostatniej płycie Elvina, który jest według mnie jednym z najbardziej niedocenionych didżejów ostatnich lat. Mimo wspólnych występów z takimi tuzami jak właśnie Prefuse 73, Four Tet, lub Cut Chemist, udziału w projekcie Keepintime czy otwieraniu koncertów Blackalicious, Tortoise i Mars Volta, jego płyty pozostają w naszym kraju raczej nie zauważone. Ostatni album artysty, zatytułowany "And Everything Else" i wydany przez Plug Research, stanowi doskonałą okazję do zmiany tego stanu rzeczy. Nobody przechodząc z wytwórni Ubiquity, gdzie ukazały się jego dwie poprzednie płyty, do Plug Research znalazł się w wyraźnie bliższym mu stylistycznie i emocjonalnie towarzystwie Amoncontact czy Deadelus'a. "And Everything Else" potwierdza olbrzymi talent artysty do psychodelicznych brzmień i tworzenia amalgamatów hip-hopu i tradycji lat sześćdziesiątych. Pomysły takie w niesamowitym nasyceniu znaleźć możemy na drugiej płycie Nobody "Pacific Drift", jednak na nowym dziele znacznie więcej zagrywek stricte hip-hopowych, które stanowiły o uroku debiutanckiego albumu "Soulmates". Elvin objawił się bowiem światu w roku 2000 albumem przyrównywanym do "Endtroducing" Shadowa, opartym na podobnie zakurzonych samplach, ale dość bogato ozdobionym partiami wokalnymi w wykonaniu przedstawicieli undergroundu z Los Angeles, takimi jak Freestyle Fellowship, Medusa (Organized Noise), Aceyalone. Płyta zbierająca utwory nagrane pomiędzy 1996 a 2000 rokiem ma siłą rzeczy dość różnorodny charakter, prezentując muzykę rozpościerającą się od kawałków hip-hopowych przez instrumentalne produkcje w stylu MoWax i jazzujące abstrakcyjne kolaże, po psychodeliczne pejzaże.
I właśnie ten psychodeliczny rys wysunął się na pierwszy plan na kolejnym albumie artysty, fantastycznym "Pacific Drift: Western Music Vol. 1". Dość wyraźne odejście od hip-hopowej wibracji na rzecz porywającej i odważnej stylistyki, sprawiającej wrażenie, jakby najważniejszym utworem w młodości artysty był "Strawberry Fields" Beatlesów, a lata sześćdziesiąte największym źródłem inspiracji tej promiennej podróży przez podświadomość. Nobody zwrócił się w stronę konwencji pop z tamtego okresu, bogato czerpiąc z The Birds czy Beach Boys, co w połączeniu z udziałem szeregu instrumentalistów (jak np. klawiszowiec Mars Volta Ikey Owens) i wokalistów zaowocowało niezwykle spójnym, konsekwentnym i intrygującym brzmieniem. Słoneczne melodie, duszne nastroje, senne wokale i wyrywające ze złudnego spokoju bity tworzą wybuchową wprost mieszankę, bardzo głęboką, intrygującą i pełną fascynujących ornamentów. "Pacific Drift" to odważna i w pełni udana próba reinterpretacji psychodelicznych tradycji, które zawdzięczamy np. Velvet Underground, folkowych wątków obecnych w amerykańskiej muzyce popularnej epoki Woodstock, dokonana poprzez połączenie akustycznej delikatności i potencjału samplera. O sile tej wizji świadczą także wspaniałe kowery, zagrane z udziałem wokalistów takich jak Jimmy Tamborello (The Postal Service) w genialnym I Won't Hurt You czy Chris Gunst (Beachwood Sparks) w Porpoise Song, bezpośrednio odnoszące się do kwiecistych lat sześćdziesiątych. "Pacific Drift: Western Music Vol. 1" to frapująca i niezwykle wciągająca płyta, oczarowująca nastrojem i fascynująca brzmieniem, naprawdę niekonwencjonalna.
"And Everything Else..." ma charakteru "Western Music Vol. 2", Nobody celowo odsunął kontynuację (?) zapowiedzianego cyklu i szerzej sięgnął po kanony hip-hopowe i stricte producenckie zagrywki. Album wydaje się bardziej oszczędny, mniej wszechogarniający brzmieniem i nastrojem, chwilami ascetyczny prawie. Co prawda nadal słyszymy sample zdelayowanych gitar, powszechnych wcześniej klawiszy, ale wszystko to jakby bardziej skupione, zawarte w mniejszej ilości efektów i czasami wręcz akustyczne, zainspirowane folkiem - wyczuwalne są nawet wpływy latynoskie. Co ciekawe, nagrany z Prefuse 73 kawałek Tori Oshi jest właśnie najbardziej instrumentalnym, opartym na gitarze klasycznej, momentem płyty. Z drugiej strony, na znaczeniu zyskały rytmiczne łamańce, widoczne choćby w Prefuse'owym Poor Angular Fellow. Ponownie uwagę przyciągają partie wokalne, Chris Gunst tym razem przerobił utwór Flaming Lips What Is the Light, najmocniej w pamięć zapada jednak chyba cudowna kołysanka You Can Know Her, zaśpiewana przez Mia Toi Dodd, artystkę z Plug Research. Właśnie wtedy staje nam przed oczyma bajkowy świat Deadelusa. Con Un Relampago z wokalami Xololanxinco to pierwszy rymowany kawałek Nobody od dobrych kilku lat i w istocie przynosi on kompletną zmianę nastroju. Jednakże Nobody pozostaje mistrzem słonecznej psychodelii i halucynogennego kolażu hip-hopowej wibracji i woodstockowych wspomnień - już otwierający album The Coast is Clear (for fireworks) zniewala połączeniem solidnego bitu i skąpych melodii okraszonych szemrzącymi detalami, Spin the Bright Sun Rose to typowy dla Elvina kolaż leniwych wokali i pogodnych, acz podszytych niepokojem, brzmień. Szereg patentów przynosi chwile nieśpieszne, a całość jest paradoksalnie równie spójna jak "Pacific Drift", mniej może psychodelicznie jednorodna, lecz równie dopracowana i niepowtarzalna. "And Everything Else..." to album mocniej utrzymany w konwencji producenckiej, przez co łatwiej Nobody'ego postawić obok takich artystów jak Diplo, RJD2 czy Deadelus. Może to i dobrze, gdyż dzięki temu łatwiej spostrzec, że jego płyty są tak samo niepowtarzalne jak choćby "Since We Last Spoke" RJD2. Sięgającą hippisowskich czasów tradycję amerykańskiego pop inspirowanego folkiem i psychodelią, tak wspaniale pobrzmiewającą w ostatnich latach w muzyce Yo La Tengo, Pavement, Iron & Wine i wielu innych, odnaleźć także w muzyce didżejskiej, przede wszystkim dzięki Nobody.
[Piotr Lewandowski]