polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
WATCHA Phenix

WATCHA
Phenix

Czy wyobrażaliście sobie kiedyś, że Jonathan Davis mógłby śpiewać po francusku? Albo że Meshuggah mógłby pochodzić z Francji? Ja nie. Dodatkowo, język znad Sekwany zawsze kojarzył mi się wyłącznie z twórczością Edith Piaf czy Charlesa Aznavoura. Tak było do momentu, gdy pierwszy raz usłyszałem nagrania grupy Watcha. Wówczas okazało się, że francuski nadaje się nie tylko do międzywojennych piosenek czy romantycznych ballad, ale świetnie nadaje się do porządnego, rytmicznego krzyku, który swoją finezją przewyższa nieco wyświechtany już angielski. Było to pięć lat temu i od tego czasu Watcha stała się jedną z moich ulubionych kapel grających muzykę gitarową.

Zespół powstał w Paryżu w 1994 roku, a ostateczny skład uformował się trzy lata później. Od początku bardzo intensywnie koncertował, dzięki czemu zaskarbił sobie sporą rzeszę fanów. Ich debiutancka płyta "Watcha" pojawiła się w 1998 roku. Wyraźnie słychać na niej było inspiracje ówczesnym Kornem czy Meshuggah, jednak nie była to tylko prosta wypadkowa tych zespołów. Obok nowometalowych riffów i połamanych, ciężkich rytmów, w ich muzyce czuć było wyraźną specyfikę, która odróżniała ich od twórczości zza oceanu. Z jednej strony było to wynikiem wspomnianego wyżej języka francuskiego oraz nietypowego połączenia ciężkich stylów, z drugiej zaś potężnego ładunku szczerej energii, której powoli zaczynało już brakować w nurcie nowego metalu. Dodatkowym wybuchowym elementem były wpływy słowiańskie, jako że korzenie wokalisty sięgają Bałkan. Początkowo muzycy Watcha obawiali się, czy ich rodzimy język się sprawdzi - stąd kilka utworów po angielsku. Jednak kolejne płyty pokazują, iż pozbyli się wątpliwości i tym samym obcego języka. "Veliki circus" przyniósł kolejną porcję połamanych kompozycji w unikatowym stylu, a "Mutant" z 2003 roku zapoczątkował pójście w stronę nieco większej melodyjności, przy jednoczesnym zachowaniu ciężkich pierwiastków.

Najnowsza ich płyta, "Phenix" jest kontynuacją obranej drogi. Muzycy postanowili jeszcze bardziej zdywersyfikować swoją ofertę. Dzięki temu obok dawnych utworów z ciężkimi riffami i rytmami, które wprowadzają sporo zamieszania w spokojne przesłuchiwanie (genialny "Planete" czy "Plus fort"), zdarzają się dużo spokojniejsze jak "L`amour n`evite pas la mort". Pomimo tego skłonu w melodię, bardzo starają się, aby nie popaść w prosty schemat zwrotkowo-refrenowy. Dzięki temu nie powinniśmy dać się zwieść delikatnym momentom, gdyż w każdej chwili może uderzyć potężna ściana gitar. Na płycie znajduje się też prosty, ale wręcz ociekający wściekłością i żalem utwór "Dimebag", poświęcony zastrzelonemu gitarzyście Pantery i Damageplan. Osobną historią, która pokazuje zdolności i poczucie humoru Francuzów jest "Sam IV". Jest to czwarta część historii, mającej swoją odsłonę na każdej płycie. Z podobnym pomysłem spotkałem się w przypadku Soulfly, jednak tam jest to tylko luźno powiązane klimatyczne jamowanie. Tutaj kolejne kompozycje nawiązują motywami, melodiami i tematyką stanowiąc przy tym osobne utwory. Całość jest świetnie wyprodukowana, a o brzmienie osobiście dba gitarzysta zespołu. Mocnym punktem jest także wokalista, który jeszcze bardziej rozszerzył swój warsztat - od łagodnego śpiewu po niemalże growl. Na szczęście Watcha nie utraciła jednego ze swych najsilniejszych punktów - porywającej energii oraz szczerości, która pozwala uniknąć wyświechtanych, nowometalowych póz. Być może nie jest już tak bezkompromisowa, ale jest to pewien wyraz dojrzałości i świadomego kształtowania rozwoju. Polecam przesłuchanie płyt tego zespołu, który według mnie pokazuje, że można jeszcze grać dobrą, rozwijającą się gitarową muzykę, a nie tylko zasklepiać się we wtórności. Dodatkowo, to dobry punkt wyjścia do poznania bardzo ciekawej, a mało znanej, francuskiej ciężkiej sceny (m in. Pleymo, Unswabbed, Tripod).

[Aleksander Kobyłka]