Ich debiutancki mini-longplay "Whip It On" był objawieniem: mroczny, przesterowany, perwersyjny i klaustrofobiczny rock'n'roll, jakiego nie było od czasów nieodżałowanych The Jesus & Mary Chain. Duński duet tworzony przez Sune RoseWagnera i Sharin Foo starał się nie wychodzić poza obręb trzyminutowych piosenek nasyconych brudnymi gitarami (wszystkie w tonacji b-moll) i duszną atmosferą. Powalili tym całą Europę i z nadzieją zaczęli spozierać w stronę Ameryki. Niestety, chyba jednak spozierali zbyt intensywnie, bo zamiast dopracować na swym pełnowymiarowym debiucie oryginalną koncepcje znaną z mini-albumu zwrócili się w stronę popowych pioseneczek z lat 60-tych, w klimacie Beach Boys. Wszystko stało się nadmiernie przesłodzone i mimo, iż album trwa niewiele ponad pół godziny to już w połowie trudno jest wytrzymać wyciekający z głośników lukier. Brudnych gitar tu jak na lekarstwo a perwersja ustąpiła miejsce pretensjonalności. Szkoda, wielka szkoda.
[Marcin Jaśkowiak]