Ta płyta jest bardzo ważna dla Muse. Po świetnym debiucie "Showbiz" i rewelacyjnym "Origin Of Symmetry" ten album miał przypieczętować pozycję zespołu i zapewnić mu miejsce w ścisłej czołówce brytyjskiego niezależnego grania. Niestety, wiele wskazuje na to, że na płytę na miare "OK Computer" Radiohead bądź "13" Blur trzeba będzie jeszcze poczekać. Zespół nie zdecydował się bowiem na żadne zmiany aranżacyjne i produkcyjne. Brak eksperymentów może cieszyć tych fanów którzy cenili takie własnie rockowe brzmienie, ale brak rekompensaty w postaci niebanalnych melodii od razu zapadających w ucho jednak boli. Zespół wyraźnie też złagodził brzmienie i hipnotyczny ciężar znany ze wspomnianego "Origin Of Symmetry" występuje tu ledwie w kilku numerach (i są to zarazem najlepsze numery na płycie: tytułowy i "Stockholm Syndrome"). Ci co zdążyli polubić Muse za wykręcone, rozedrgane i szalone ciosy prosto w twarz mogą poczuć się zawiedzeni. Natomiast fani histerycznych zawodzeń wokalisty Matthew Bellamy lokujacego go gdzieś pomiędzy Jeffem Buckleyem a Thomem Yorkiem poczują się zadowoleni: takich wolnych, powłóczystych piosenek o złych stronach miłości jest tu bardzo dużo. Jak dla mnie - za dużo.
[Marcin Jaśkowiak]