Dlaczego lubię szkocki duet Arab Strap? Właściwie nie grają niczego odkrywczego, a przez wielu są uważani za największych chemiczno-undergroundowych nudziarzy. W dodatku maja okropnego wokalistę, który mamrocze cos niewyraźnie po szkocku a śpiew zastępuje najczęściej gadaniem. Na okrasę absolutnie antykomercyjny image, no, ale przy takich facjatach to by i nawet chirurg Michaela Jacksona nie wiele wskórał: gitarzysta Malcom Middleton to różowo-skóry, łysiejący rudzielec, zaś wokalista Aidan Moffat to lekko zapuszczony misiek z niemodną brodą. Istny marketingowy koszmar! No więc dlaczego lubię Arab Strap? Za muzykę rzecz jasna! Nie jest może ona szczególnie oryginalna i nowatorska i cały czas słychać, że to grają Wyspiarze, ale często wyzwala wielkie emocje. I oto przecież chodzi. Te ich zdołowane marudzenie czasem bardziej agresywne i gitarowe, częściej jednak wyciszone i intymne po kilku przesłuchaniach wraca jak bumerang. I ciężko jest się później od niego na dobre uwolnić.
Grupa przyjechała do nas promować swój najnowszy album "Monday At The Hug & Pint" oraz świeżo wydaną "The Shy Retirer EP". Przyznam się szczerze, że mnie te ich ostatnie produkcje nie powaliły z siłą ich najlepszych albumów "Philophobia" i "The Red Threat". Podobnież jak na wspomnianych płytach tak i na scenie duet wzbogacił się o duet smyczkowy, sekcje i osobliwie wyglądającego klawiszowca-trębacza (który miał jeszcze [!] bardziej obciachowy wygląd niż Malcom i Aidan razem wzięci). Wszystkich zdążyłem już wcześniej osobiście poznać. Stało się tak, ponieważ do klubu "Blue Note" przyszedłem dużo wcześniej. Dzięki temu "dane" mi było pomagać - jak się okazało - muzykom, w przenoszeniu sprzętu z autokaru na scenę. Brakowało tylko Aidana, ale poza nim cała reszta sama robiła za technicznych. Ciekawe czy np.Lady Punk noszą za sobą graty?
Ponieważ klub jest o proweniencji jazzowej, pod sceną i na całym parterze ustawione były stoliki. Tylko na balkonach było nieco tłoczniej i już na stojąco. Trochę to dziwne miejsce jak na - bądź, co bądź - rockowy koncert. Jak na moje oko było ze 300 osób.
Usadowiwszy się wygodnie przy stoliku naprzeciw sceny z zainteresowaniem oglądnąłem supportujacą rodzimą grupę Silver Rocket (klimaty a la Mum) i nieco upierdliwego, szkockiego, gitarowego "barda". Po nich, na niewielką scenę wtłoczyła się cała siódemka z Arab Strap. Zagrali - można by rzec - to, co zagrać mieli: czyli głownie materiał z najnowszej płyty. Najlepiej wypadł najlepszy na płycie, gwałtowny i brudny "Fuckin Little Bastard". Prawdziwe tornado! Z takich bardziej czadowych utworów był jeszcze choćby "New Birds", głównie jednak przeważały tempa średnie i te wolniejsze. Zagrali dużo ze swych klasycznych numerów, choćby "Here We Go", "My Favourite Muse", "Soups" czy wywołany "The Shy Retirer". Było kameralnie i sympatycznie. Aidan stopniowo się rozkręcał, racząc nas specyficznym szkockim żargonem, chwaląc polskie piwo (wypił na scenie chyba ze cztery "Tyskie") i dowcipnie puentując, co bardziej zamroczonych fanów pod sceną (na prośbę o zagranie utworu... Mogwai odparł, że "Mogwai is shit"). Niestety nie powiem jednak abym - tak jak to było podczas sierpniowego koncertu Mogwai - został położony przez zespół na łopatki. Nie wiem sam dlaczego, może przez to, że smyki rozmiękczyły nieco melancholijno-depresyjny klimat utworów? Momentami robiło się zbyt łzawo i rzewnie, a ja pamiętam jak choćby na wydanym parę lat temu koncertowym albumie "Mad For Sadness" zespól serwował nieco więcej mroku i muzycznej klaustrofobii. Może to charakter tego klubu wymusił taki a nie inny odbiór? Ciężko dociec, ale - żeby nie było wątpliwości - koncert mi się wielce podobał. Na sam koniec występu dostaliśmy jeszcze zaskakująca przeróbkę utworu AC/DC (!) "You Shook Me All Night Long" oraz jako ostatni bis krótki set akustyczny (na scenie został już tylko Malcolm z Aidanem). Mi najbardziej zabrakło jednak genialnej piosenki "Girls Of Summer" będącej dla Arab Strap tym, czym dla Mogwai jest choćby "Mogwai Fear Satan". Chodzi mi o taki długi, rozwijający się nieśpiesznie kawałek z ognistą gitarową orgią na sam koniec. Miałem szczęście - jakieś 2 godziny po koncercie - wypomnieć to Aidanowi, który już na dobre siedział przy barze na kufelku. "Od dawna już tego nie gramy" - odpowiedział. Wymieniliśmy jeszcze parę zdań (Aidan był m.in. ciekaw czy są znani w Polsce). Pogratulowałem koncertu, życzyłem powodzenia w Warszawie po czym obaj wróciliśmy do naszych zajęć, czyli... picia piwa. Tak się zakończył "Sunday At The Blue Note".
[Marcin Jaśkowiak]